Koleżanka już dawno prosiła mnie, żebym ją zabrała na grzyby, ale nie takie byle jakie typu muchomory, lejkowce czy inne wynalazki, ale na prawdziwki, czerwone, ewentualnie podgrzybki. W pierwszym tygodniu października nie było szans, bo Pawełek był w rozjazdach i nie miał mi kto odstawić dzieciaków do szkoły, a kiedy sama ich rano odprowadzam, to za mało czasu zostaje, żeby gdzieś na dłużej niż godzinkę wyskoczyć. Co się odwlekło, to nie uciekło - poumawiałyśmy się na ósmego października. Wcześniej przeprowadziłam skrupulatne rozeznanie bojowe, żeby wybrać właściwy kierunek. Padło na Orawę. Udział w wyjeździe zaproponowałam jeszcze mojemu bratu i w ten sposób było nas troje, cały bagażnik koszyków plus jeszcze jeden na tylnym siedzeniu oraz mróz, który pobielił cały świat.
Wyjechaliśmy z Krakowa w ciemnościach, o wpół do szóstej. Po drodze zaliczyliśmy chrzest nowo otwartego odcinka zakopianki od Skomielnej do Rabki. Im bardziej się rozjaśniało, tym lepiej było widać pokryte śniegiem góry i obfity szron na trawach i drzewach. Szczyt Babiej jest już pobielony, a Tatry bieluteńkie.
Dojechaliśmy do Winiarczykówki, zaparkowałam i teraz trzeba się było zmierzyć z zimnem panującym poza wnętrzem auta. Dzień zaczynał się piękny i słoneczny, ale na razie cieszyłam się ogromnie, że byłam na tyle przezorna, że wyszukałam rękawiczki wśród spakowanych jeszcze zimowych rzeczy.
Okutani w kurtki, z kapturami na głowach, ruszyliśmy do lasu. Powitała nas rodzina muchomorów, które wyglądały tak cudnie, że nie można było się im oprzeć.
Kiedy zeszłam z aparatem do parteru, żeby obfocić muchomorzaste, pomiędzy nimi zauważyłam jeden wzgórek wyglądajacy nieco inaczej niż te, pod którymi skrywały się młode muchomorki. Ruszyłam zmarzniętą ściółkę i wydłubałam z niej twardego jak kamień szlachetniaka. Był całkiem zamarznięty. Nic go nie rozgrzało towarzystwo muchomorów w ciepłych kolorach.
Borowik rósł w środku gromady muchomorów. Na zdjęciu jest posadowiony w innym miejscu. Nie dało się go zasadzić bardziej realistycznie, bo ziemia była równie twarda jak on. Po sesji zdjęciowej oczyściłam borowiczka i dałam Agacie na szczęście do koszyka.
Po chwili okazało się, ze nie tylko muchomory czerwone dają radę w takich niskich temperaturach. W kilku miejscach wyrosły również młodziutkie muchomory czerwieniejące. Były tak samo zamrożone jak szlachetniak.
Kolejnymi znajdowanymi przez nas grzybkami były podgrzybki złotawe i oprószone, których rosło całe mnóstwo oraz pojedyncze podgrzybki brunatne. Później weszliśmy na teren opanowany przez mleczaje jodłowe, których na Orawie nikt tak nie nazywa. To są tutejsze rydze.
Wyrośniętych owocników było całe mnóstwo. Niektóre osiągnęły imponujące rozmiary oscylujące w okolicach dwudziestu centymetrów średnicy. Niestety, większość z nich miała we wnętrzu całe rzesze konsumentów, którzy dopadli je znacznie wcześniej niż my.
Nie brakowało też zdecydowanie młodszych sztuk. Były zmrożone, a fragmenty ściółki poprzyklejały się do nich i nie chciały odczepić. Nie lubię wkładać takich brudnych grzybów do koszyka, ale nie było innej możliwości, bo próby oderwania kawałków mchu, patyczków czy listków kończyły się dewastacją grzybka.
Agata, która pierwszy raz w życiu zbierała zamrożone grzyby, śmiała się, ze nikt jej nie uwierzy, że musiała je odrywać od kamieni i gałęzi, do których były przymarznięte. :)
Gdybyśmy dłużej pochodzili po rydzowym lesie, pewnie dopełnilibyśmy koszyki tym gatunkiem, ale uznałam w pewnym momencie, że mleczajów już nam wystarczy i warto przejść do innego lasu, w którym powinno być wiecej podgrzybków brunatnych i borowików.
Przeszliśmy z kilometr żółtym szlakiem granicznym. Po drodze trafił się koźlarz pomarańczowożółty, borowik szlachetny i ceglaś. Nie było niestety kań, na które bardzo, bardzo liczyłam.
W lesie, do którego doszliśmy, rosło sporo młodziutkich podgrzybków brunatnych i borowików ceglastoporych. W nasłonecznionych miejscach grzybki zaczęły rozmarzać i już nie były takie twarde jak wcześniej. Zrobiło się na tyle ciepło, ze zdjęłam rękawiczki i rozpięłam zimową kurtkę. Szukaliśmy dalej.
Zebrałam parę garści pieprzników trąbkowych, którymi oprócz mnie nikt nie był zainteresowany. Chętnie pozyskałabym ich znacznie więcej, ale trzeba byłoby jeszcze z kilometr dalej przejść, żeby dotrzeć do obfitych miejsc trąbkowych. A na to czasu nie było, bo musieliśmy przed trzecią być z powrotem w Krakowie.
Nie bardzo wierzyłam, że w tym roku znajdę na Orawie jakiegokolwiek lejkowca, ale jak już byłam niedaleko ich miejscówek, to do nich zajrzałam. W jednej z nich wyrosły! Nie było ich tyle, co w latach ubiegłych, ale i tak udało się nimi zapełnić pół płóciennej siatki. Koszyki mieliśmy już prawie pełne, więc nie było sensu upychać delikatnych lejkowców między inne, zmrożone grzybki.
Wszystkie pozyskane lejkowce dęte przygarnął Marcin, który nie miał jeszcze okazji próbować ich na świeżo. Zawsze dostawał susz.
Wpadłam jeszcze w drugie miejsce lejkowcowe, ale ono zostało zdewastowane podczas wycinki jeszcze w czasie wakacji i nie wiadomo, czy kiedykolwiek jeszcze wyrosną w nim kominki (lejkowce dęte).
Przyjemne słoneczko i ciepełko, które roztopiło nocno - poranny przymrozek, towarzyszyło nam niespełna godzinę. Później nadciągnęły chmury, które zawładnęły większością nieba i zaczęło strasznie wiać. To nie było wcale miłe, bo znowu trzeba było zapiąć kurtkę i założyć rękawiczki.
Na zakończenie uwieczniłam jeszcze jedną gromadkę muchomorów.:)
Wyszliśmy z lasu. Koszyki były pełne, a słońce akurat przebłysnęło przez chmury. W Agatce obudziła się pazerniacza dusza - kusił ją i wabił słowacki młodnik, do którego mnie się najzwyczajniej w świecie wchodzić nie chce, bo po co ja się mam czołgać za jakimiś podgrzybkami czy borowikami, kiedy mogę ich szukać w znacznie wygodniejszym terenie. W takich młodnikach to tylko za kurkami moimi ulubionymi mogę chodzić.:) A Agata poszła i wyniosła dwie garście podgrzybków i później następne dwie... Gdyby miała jeszcze do czego zbierać, pewnie by tym młodnikom tak szybko nie odpuściła.
Na zakończenie poszliśmy jeszcze do bacówki na oscypki i żętycę, a później już trzeba było pędzić do Krakowa. Droga była prawie pusta, więc dotarliśmy przed czasem.
Solidne przymrozki były w sumie tylko przez dwie noce. Wczoraj już się zdecydowanie ociepliło i w Krakowie całe popołudnie i noc padał deszcz. Mam nadzieję, że na Orawie było podobnie i grzybki nie zapadną jeszcze w zimowy sen. Bardzo, bardzo chciałabym jeszcze tej jesieni poszukać ich w moich ulubionych lasach pod Babią.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz