Tydzień upłynął pod znakiem Krzysiowego chorowania. Wykorzystałam czas opieki nad nim na przeprowadzenie procesu wiosennego sprzątania, co z sukcesem mi się udało. Nawet okna umyłam.:) W piątek Krzychu poszedł już do szkoły, bo chorowanie okrutnie go znudziło, a w sobotę uparł się, że MUSI być na piłkarskim sparingu. Nie byłam tym zachwycona, bo kaszel go jeszcze męczy chwilami okrutnie, ale z drugiej strony w pełni rozumiem, że chciał grać. Przed południem pojechał zatem z tatą na mecz (wygrali, a Krzychu podobno cztery gole strzelił), a po południu poszliśmy na spacer - ja, Krzyś i Miś. Niedaleko, bo na nasz Zakrzówek. Celem było sprawdzenie czy jakieś wiosenne smardzowate grzyby nie pojawiły się na znanych miejscówkach. To właśnie tam jest moje pierwsze miejsce smardzówkowo-smardzowe w Krakowie i pierwszy grzybowy wpis na blogu.:)
Serię znalezisk rozpoczął szczypior leśny. To pierwszy tegoroczny, jaki dorwaliśmy, więc chłopcy rzucili się na niego i zaczęli napychać buzie. Okazało się, że tej wiosny dla Krzycha szczypiorek jest zupełnie niezjadliwy - zaczął przeżuwać całą garstkę na raz, po czym wszystko wypluł i stwierdził, że jest niedobry... A jeszcze rok temu był pyszny. Cóż... Smaki się Krzysiowi zmieniają, więc może kiedyś przestanie mu smakować słodkie.;)
Idąc szczypiorkowym szlakiem, dotarliśmy do wybudowanego w środku lasu szałasu. Miejsce na znajdującym się w nim siedzonku zajął Krzyś i za żadne skarby nie chciał ustąpić miejsca Michałowi. Zaczęła się sprzeczka, która miała spore szanse na przerodzenie się w regularną walkę o terytorium. Wolałam na to nie patrzeć, więc poszłam sobie dalej, zostawiając zacietrzewionych chłopaków, żeby sobie sami radzili w rozwiązaniu konfliktu.
A ja się oddaliłam w kierunku bagienka, mocno zbuchtowanego przez dziki. I spójrzcie, co tam zobaczyłam! Kiedy mój wzrok prześlizgnął sie po tej popękanej czarce, szybko zawrócił. Mózg w błyskawicznym tempie przetwarzał dane i porównywał z obrazami znanymi ze zdjęć. Tak, tak... Przez kilka sekund myślałam, ze trafiłam na czareczki długotrzonkowe, taie już dobrze rozwinięte. ale to nie to.
To były najzwyklejsze w świecie czarki, najpewniej austriackie. Kilka z nich wyciągnęło się ku górze na wyjątkowo długich trzonach, a brzegi ich miseczek popękały promieniście, co przez moment wywołało łomotanie serca.
Kucałam nad kolejną czarką, kiedy Michaś i Krzyś stanęli nade mną. Zakończyli wojnę o szałas i zjednoczyli siły, by znaleźć matkę. A jak już im się to udało, zaczęli szukać czarek.
Najładniejsze okazy znajdował oczywiście Krzyś, który musi być najpierwszy i najlepszy.
To już kolejne nowe stanowisko czarek znalezione tej zimo-wiosny. Sezon jest dla tego gatunku idealny - czarki rosną masowo na stałych miejscówkach i pojawiają się tam, gdzie nigdy dotychczas ich nie spotykaliśmy. Niech sobie rosną i cieszą oczy.:)
NA jednym z patyczków leżących na czarkowisku zauważyłam takie maleńkie białe kropeczki. Przypuszczając, że może to być jakaś wełniczka, powiększyłam ją aparatem. Okazało się, że miałam rację. to są śliczne grzyby, ale trzeba je solidnie powiększyć; znacznie mocniej niż moim sprzętem. Wtedy dopiero można je podziwiać w pełnej krasie.
Zostawiliśmy bagienko dzikom, które na pewno wrócą tam zanim nastanie noc i poszliśmy dalej, w kierunku Skałek Twardowskiego. Tam wzrok przyciągał przede wszystkim cudownie zielony mech.
Pochylenie się nad tą zielonością przyniosło również grzybowe spotkanie - wzdłuż ścieżki, w mchu właśnie, rosły sobie rządkiem trąbki zimowe. Były w różnym wieku - od młodych, przez takie w pełnym rozkwicie, po schyłkowe.
Doszliśmy do miejsc smardzówkowych. Mimo mocnego wpatrywania się w podłoże, a nawet grzebnięcia w liściach w dwóch miejscach, nie wytropiliśmy żadnego, najmniejszego nawet owocnika. Stwierdziłam, że nie ma sensu bardziej deptać w tamtych miejscach, żeby nie zmiażdżyć owocników, które tam na pewno są.:)
Zostawiliśmy grzybowy Zakrzówek i po drodze do domu wstąpiliśmy do sklepu, bo wymyśliliśmy, ze zrobimy na kolację zapiekanki. Chłopcy mieli sobie wybrać składniki. Wizyta w sklepie była straszna - konieczne było przeciskanie się w tłumie i stanie w długiej kolejce. W dodatku udało nam się w ostatniej chwili dorwać ostatnią dostępną bagietkę! Pierwszy i chyba ostatni raz poszłam do sklepu w sobotnie popołudnie. Nigdy więcej spontanicznych planów kolacyjnych!
No pięknie, a tu czarek jak nie było tak niema. Za to uszaków zatrzęsienie. Na wczorajszej nadwiślańskiej penetracji dodatkowo spotkanie z buchtującym dzikiem, trzema sarnami błyskawicami i jednym bobrem, który pokazał mi ogon i zniknął. Efektem był cały worek uszu i pęczek bazi. Pozdrawienia znad Wisły, Inka
OdpowiedzUsuńAaaa, zapomniałam napisać o łanach pysznego szczypiorku :)))
OdpowiedzUsuńInka
Osobiście wolałabym uszaki (cierpię na ich niedosyt w tym sezonie) niż czarki. Sarny mają to do siebie, ze są zdecydowanie zbyt błyskawiczne i nawet przyjrzeć im się nie ma jak, nie mówiąc już o zrobieniu zdjęcia. Ze szczypiorku korzystajmy ile się da, bo on jest chwilowym rarytasem tylko.Pozdrawiam słonecznie.:)
Usuń