czwartek, 8 października 2020

Nie tak to miało być


         Piękna pogoda w sobotę była miłym zaskoczeniem i takiej samej spodziewaliśmy się na niedzielę. Jeszcze w sobotni wieczór Pawełek sprawdzał prognozy i oznajmił, ze będzie bez deszczu, miło i przyjemnie. Radośnie zostawiłam na balkonie bez zadaszenia grzyby, które nie zmieściły się w sobotę na suszarkę, bo stwierdziłam, ze tam będzie im najlepiej. To z ich powodu zerwałam się na równe nogi, kiedy nad ranem usłyszałam za oknem charakterystyczny szum deszczu. Na dołożenie ich na suszarkę było już za późno, bo zmokły solidnie. Musiałam je pokroić i poddusić, a następnie zamrozić. Takie zajęcie w niedzielny poranek przy padającym deszczu, to sama przyjemność. Lipnicki domek jeszcze bardziej wypełnił się zapachem grzybów. Pawełek otworzył oczęta i nie mógł uwierzyć, że pada deszcz, skoro nie miał padać Zamiast przyjąć ten fakt jako oczywistą oczywistość, zaczął szukać wytłumaczenia na pogodowym portalu i stwierdził, ze do południa to już tak będzie. No cóż, co ma być, niechaj się dzieje. Obudziłam Michałka i Krzysia, żeby się zbierali do lasu, a tu mi się chłopaki zaczęły łamać, że deszcz, że mokro, ze im się nie chce... Po takich postawach najlepiej widać jak mi się dzieci zestarzały; jeszcze rok temu deszcz im w niczym nie wadził, a teraz takie się to delikutaśne  zrobiło. Całe szczęście, że już nie trzeba z nimi zostawać. Zarekwirowałam im urządzenia elektroniczne, żeby nie ciupali w gry przez całe przedpołudnie i razem z Pawełkiem poszliśmy z koszykami na Grapę.

     Grapa to ta góra zaraz za chałupą. Wystarczy przejść przez łąkę i już jest się w lesie. Pawełek miał wybór między Grapą, a granicznym lasem. Chwilę się wahał, ale jak już się zdecydował, był pewien, że dokonał jedynie słusznego wyboru. Szliśmy więc w dwójkę przez mokrą trawę i wkrótce weszliśmy w równie mokry las.
   Zaraz na początku w oczy rzuciło mi się kilka grup opieniek. Pierwsze ominęłam, ale już kolejnymi, po przejściu kilkuset metrów, nie pogardziłam. Wiecie pewnie dlaczego... Nie znalazłam nic innego. Schyliłam się zatem i zaczęłam zbierać opieńki w  myśl zasady, że lepsza opieńka niż pusty koszyk. A w czasie deszczu, kiedy wszystko jest mokre, opieńki zbiera się kiepsko, bo wyślizgują się z rąk, a leśne paproszki przyczepiają się do nich gromadnie.

    Pozbierałam trochę opieniek i widzę, że Pawełek nadal chodzi i udaje, że wcale ich nie widzi. W koszyku miał kilka sztuk mleczajów, ceglasi i jednego szlachetniaka. Widać było, ze takie marne grzybobranie, w dodatku w deszczu, zupełnie go nie cieszy. Stwierdziłam, ze z drugiej strony góry na pewno będzie lepiej, bo tam zawsze więcej grzybów rosło.
     Wyszliśmy na szczyt, zeszliśmy do połowy wysokości z drugiej strony i nadal niewiele więcej trafiało w nasze pazerniacze łapki. Nie można powiedzieć, że nie rosło nic, bo od czasu do czasu jakiś mleczaj jodłowy, borowik ceglastopory czy szlachetny ujawniały swoją obecność. Nie tak to jednak miało być! Przygotowani byliśmy na co najmniej takie zbiory jak w sobotę!
     Rozstaliśmy się - Pawełek miał wrócić sobie spokojnie nieco  inną trasą, a ja poszłam dookoła Grapy i jeszcze w parę miejsc w zagajnikach rozrzuconych w łąkach za górą.
     Tuż po rozdzieleniu szlaków Pawełkowych z moimi, trafiłam na spore zgromadzenie ładnych, młodziutkich opieniek, których pilnowała piękna salamandra. Takie opieńki ze złożonymi jeszcze kapeluszami to ja lubię, bo świetnie się nadają do marynaty. Zaczęłam je więc wycinać. Wtedy przyszła salamandra, która weszła na podstawioną rękę i nie chciała jej opuścić, bo jej się zrobiło cieplutko i milutko.
    Niewiele dalej czekały na mnie borowiki szlachetne
ukryte za kordonem muchomorów czerwonych.
    A później zdarzył się cud, taki mały cud natury - wcale nie padało do południa, tylko wyszło słońce i rozpromieniło wszystkie kropelki deszczu wiszące na gałęziach i trawach. Przy jesiennych już, pastelowych kolorkach to naprawdę cudny widok.
    Wyszłam na łąki za Grapą, a tam Babia usiłowała wydostać się z zasłony chmurno - mgielnej. Po chwili jej się udało.:)
    Dozbierałam jeszcze trochę mleczajów,koźlarzy i borowików. W sumie koszyk był niemal pełny To znaczy, był całkiem pełny, ale bez górki.

    Oprócz zjadliwych grzybków, w małych laskach za Grapą widziałam stada koralówek i gałęziaków, a nawet całkiem świeże kolczakówki piekące.

    Tyle mi się udało nazbierać. Pawełek miał mniej. I niby przyjemnie było mieć mniej do obróbki, ale jednak trochę żal, że nie było większych zbiorów.


2 komentarze:

  1. Nie jest przyjemnie chodzić po lesie w deszcz. Buty mokre,za kurtkę wpadają krople, nie ma jak usiąść na trawie. No i grzybki mokre,nasiąkniete wodą
    No i prawdę mówiąc niebezpiecznie bo gałęzie mokre i o wypadek nietrudno.Dobrze ze nie zmarzłaś i się nie rozchorowałaś.Dorotka to chyba już koniec sezonu grzybowego

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ewa! Sezon grzybowy nie kończy się nigdy! Nawet jak koszyki nie będą wypakowane po brzegi, to zawsze coś się znajdzie. I na zdjęcia więcej czasu być powinno.:) Uściski przed kolejnym weekendem!

      Usuń