wtorek, 19 stycznia 2021

Ferie, ferie i po feriach


      Kiedy jeszcze przed świętami zaczęło się szkolne wolne, wydawało się, ze ten miesiąc zimowej laby będzie trwał i trwał w nieskończoność. Tak się wydawało mnie i tak myśleli Michałek z Krzychem, którzy z dnia na dzień odkładali różne czynności okołoszkolne, stwierdzając, że przecież mają bardzo dużo czasu... A czas, jak wiadomo - wredne stworzenie, mijał sobie bez ustanku i nawet nie wiadomo kiedy znikał. Najszybciej spylał na finiszu, czyli w ostatnim tygodniu ferii, kiedy zamiast odpoczywać od towarzystwa moich kochanych dzieci, zorganizowałam im zimowisko. 

    Odkąd chłopcy poszli do szkoły, tydzień zimowych ferii spędzali z dala ode mnie, a ja nabierałam sił na przetrwanie z nimi przez kolejne miesiące roku szkolnego. W tym roku zorganizowane zimowisko zostało odwołane, więc byłam zmuszona wziąć sprawy we własne łapy i wywieźć chłopaków z dala od miasta. Szybko się okazało, że ferie z matką są jeszcze lepsze od innych i chłopaki już planują wyjazd ze mną również na następne zimowe ferie... Zresztą  mnie ten ostatni tydzień też śmignął bardzo szybko i chociaż za zimą nie przepadam, to ta była wyjątkowo urokliwa.

     Orawa powitała nas niewielką ilością śniegu i bezchmurnym niebem, które podczas pierwszego spaceru zostało zasłonięte mglistą zasłoną. Chociaż śniegu dużo nie było, Michałka i Krzysia opanowało prawdziwe szaleństwo.
Pawełek dokumentował wycieczkę na granicę.
    W ciągu kilku minut słońce i błękit zniknęły. Zrobiło się mrocznie i tajemniczo. W jesieni już raz mieliśmy okazję zostać wchłonięci przez mgłę. To niesamowite uczucie,  kiedy w ciągu minut wszystko wokół znika i można się spokojnie zgubić, jeśli oddali się od towarzyszy na parę metrów.
     Przez następne dwa dni (poniedziałek i wtorek) śnieg nie padał, a słoneczko umilało kolejno spacer z sankami stokówką na Babiej oraz zimowe wejście na szczyt. Później, zgodnie z prognozami, zaczęło przybywać śniegu. Środa upłynęła pod hasłem spotkania z Moniką, Jackiem, Mikołajem i Nikosiem. Przyjechali do nas, żeby pokazać swoim chłopakom prawdziwą zimę. W czasie, kiedy włóczyli się z nami po Orawie, u nich też nasypało śniegu. 

     Czwórka chłopaków świetnie się dogaduje. Zapytałam nawet Miśka i Krzyśka, czy chcieliby mieć takich dwóch młodszych braci. Stwierdzili, ze raczej nie, bo by im psuli "różne rzeczy", ale spotkać się z nimi czasem jest świetnie.
     Poszliśmy od Winiarczykówki w stronę "naszej" bacówki. Wiosną, latem i jesienią jesteśmy tam średnio raz w tygodniu. A teraz wybraliśmy się zimą, kiedy bacówka stoi pusta. Zanim do niej doszliśmy, wdrapaliśmy się na wieżę widokową, z której nie było widać nic oprócz padającego śniegu, zasłaniającego horyzont. Strasznie śliskie były prowadzące na górę schody. Jeszcze wejść jakoś można było, ale zejście wymagało sporo wysiłku i ciągłego trzymania się barierek.
A tak wyglądała bacówka w śnie zimowym:
    Od właściciela tego miejsca dostaliśmy pozwolenie na wejście do środka i rozgoszczenie się.
     Skorzystaliśmy z niego ochoczo. W plecakach przynieśliśmy suche drewno i prowiant, więc zorganizowanie ogniska i posiłku zajęło tylko chwilę. Dzieci były zachwycone i najedzone, czyli gotowe do dalszej zabawy na śniegu.
     Ognisko zagasiliśmy, bacówkę posprzątaliśmy i zamknęli. Niech sobie dalej śpi zimowym snem i czeka na kolejny sezon wypasowy.:)
    Wracaliśmy do samochodów, a śnieg padał coraz intensywniej. Chwilami tak obklejał kombinezony, że dzieci były bardziej podobne do bałwanków niż do siebie.:)
      Śnieg padał cały czas. W czwartek rano Pawełek pojechał do Krakowa, żeby popracować, a ja zabrałam Michała, Krzysia i ich kolegę Eryka na kolejny zimowy spacer. Droga w stronę Babiej była odśnieżona tylko do pewnego momentu, później trzeba się było przebijać przez śnieg. Na szczęście był sypki i jakoś to szło. Dojechałam do wyższego parkingu, gdzie jest większy spadek. Zależało mi na tym, żeby auto było ustawione w dół. Można je później tylko pchnąć i pojedzie.:) Miejsce na parkingu trzeba było odkopać saperką (była w bagażniku) i wepchnąć brykę na ten odśnieżony placyk. Później ruszyliśmy na nieprzetarty szlak. Po przejściu kilku metrów z sankami, odnieśliśmy je do samochodu. Nie było sensu ich brać, bo śnieg był za wysoki - miejscami sięgał do kolan, ale były takie punkty, w których zapadało się po pas.
    Nie wzięliśmy w tym dniu rakiet. Chłopcy torowali drogę idąc z napędem 4x4. Co parę metrów zmieniali się na prowadzeniu, bo pierwszemu było najtrudniej iść. Co chwilę ogłaszali też odpoczynek, zalegając na śniegu.
     Szliśmy do strumienia, cały czas delikatnie pod górkę. Trasa ma około dwóch kilometrów. Kiedy się nią idzie bez śniegu lub po śniegu niewielkim i nie szuka się grzybów, czas dojścia to jakieś dwadzieścia minut, do pół godziny. Teraz grzybów nie szukaliśmy, a przejście trasy zajęło nam ponad godzinę.
    Ja szłam na samym końcu, żeby mi było wygodniej.:) To dzieciaki miały się nacieszyć śniegiem i zmęczyć. Kiedy dotarliśmy do strumyka i zjedli trochę słodkiego, natychmiast odzyskali wszystkie siły i przystąpili do szalonej zabawy.
     Było więc wspinanie się na skarpę, przechodzenie po kamieniach na drugi brzeg i poszukiwania najgłębszych zasp.
     Śniegu było na tyle, że bez trudu można się było całkowicie pod nim ukryć, a następnie wyskoczyć jak śnieżny potwór.
    Zejście było wyśmienicie przygotowane. Szliśmy własnym, dobrze już przedeptanym szlakiem, którego śnieg nie zdążył całkowicie zasypać. Teraz trzeba było tylko odśnieżyć wozidło, odkopać saperką tor do zepchnięcia na drogę i...
...wypić najlepszą herbatę na świecie.
     Wróciliśmy ze spaceru, a śnieg znowu zaczął kurzyć intensywnie. I  tak przez całą noc i kolejny dzień, czyli już piątek. Eryk, po czwartkowym torowaniu szlaku do strumienia, odmówił współpracy i został w domu. A ja z Miśkiem i Krzyśkiem przypuściliśmy kolejny atak na podnóża Babiej. Odśnieżone było w miarę dobrze do leśniczówki Stańcowa. Tam porzuciliśmy auto i na rakietach ruszyliśmy Rajsztagiem w stronę Zubrzycy.
     Sypało, zamiatało i zawiewało tak, ze chwilami nic nie było widać. Po warstwie świeżego śniegu świetnie się szło w rakietach. Niestety, na naszą trasę wjechała cywilizacja i nam szlak odśnieżyła. 

    Produkcja śnieżna jednak cały czas przebiegała bardzo sprawnie i dosypywało regularnie świeżego puchu.

Chwilami ogromne płaty śniegowe niemal całkowicie przysłaniały widok.
     Podobnie było w sobotę. Dojechały do nas koleżanki - moja jedna i dwie chłopaków.:) Dojechał również Pawełek, który zaopiekował się całą czwórką dzieciaków i poszedł z nimi Rajsztagiem. Dzieci wzięły sanki, bo byliśmy święcie przekonani, ze droga będzie odśnieżana tak samo jak dzień wcześniej. Tak sie nie stało. Wolna sobota... Po głębokim śniegu nie dało się szybko śmigać na sankach.
     Ja z Ingą miałyśmy zamiar dojść na rakietach do strumienia, a następnie stokówką do szlabanu przy Rajsztagu. Tam mieliśmy spotkać Pawełka i dzieci. Dotarłyśmy do strumienia i przeszłyśmy na drugi brzeg. Droga była tak zawiana na wysokość dwóch metrów albo i więcej, ze nawet rakiety nie pomogły w pokonywaniu takich zasp sypkiego zupełnie śniegu. Przeszłyśmy z 50 metrów i zdecydowałyśmy, ze bezpieczniej będzie zejść tą trasą, którą już przedeptałyśmy, a następnie dogonić ekipę ich śladem, po znacznie niższym śniegu. Dla gór i natury trzeba mieć szacunek i respekt. Czasem lepiej się wycofać niż opaść z sił w połowie drogi. Jak się śnieg trochę uleży i rakiety pozwolą iść po jego powierzchni, można będzie taką trasę pokonać bez trudu. W sobotę było za ciężko.
     W nocy przestało sypać i poranek dnia ostatniego wstał mroźny i słoneczny. Ruszyliśmy na ostatni spacer przed wyjazdem. Babia była na wyciągnięcie ręki - biała, potężna i majestatyczna. Tym razem podziwialiśmy ją z odległości.
    Tak nas żegnała Orawa - mrozem i bajkową zimą.
      Oprócz codziennych wycieczek, dzieci miały popołudniowe zajęcia stacjonarne na śniegu. Zbudowały w tym czasie kilka baz i przeprowadziły szereg walk na śnieżki.
     Szykowały się też do morsowania w naszym prywatnym bajorze. Za rok już się nie obejdzie bez lodowych kąpieli.:)
    Na razie chłopcy przygotowują się do wodnego morsowania hartowaniem na śniegu. Zaczęło się od Michałka, ale już na drugi dzień dołączył do niego Krzyś. Codziennie po śniadaniu wychodzili porozbierani na podwórko i każdego dnia zostawali na mrozie nieco dłużej niż w dniu poprzednim. Wbrew obawom co poniektórych znajomych, chłopcy się nie pochorowali ani nie mieli żadnych dolegliwości związanych z przebywaniem na śniegu w kąpielówkach. Żałują, że w Krakowie nie ma możliwości dalszego hartowania się na zimnie.





3 komentarze:

  1. I to jest prawdziwa zima.Duzo sniegu i bez silnych mrozmrozów .Chłopaki swoją energię wykorzystali do maximum.Cudowne widoki na góry i przepiękne zdjęcia .Teraz znowu ślęczenie przy komputerze i tak pewnie do wakacji.Chociaz miejmy nadzieje ze nie.U nas dzis juz mróz poszedł sobie ale parę dni to było -20 i w nocy i o świcie wiecej.Sniegu tez sporo ale nie tyle co w górach. Serdecznie pozdrawiam z Mazur

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W Krakowie odwilż. Wszystko spływa, a osiedlowymi uliczkami ciężko przejść, bo wszędzie zalega śnieżna breja. Zima powinna omijać miasta. Po trzech dniach nauki zdalnej chłopaki już mają dość.:( Ściskamy serdecznie z topniejącego Krakowa!

      Usuń
  2. I to jest prawdziwa zima.Duzo sniegu i bez silnych mrozmrozów .Chłopaki swoją energię wykorzystali do maximum.Cudowne widoki na góry i przepiękne zdjęcia .Teraz znowu ślęczenie przy komputerze i tak pewnie do wakacji.Chociaz miejmy nadzieje ze nie.U nas dzis juz mróz poszedł sobie ale parę dni to było -20 i w nocy i o świcie wiecej.Sniegu tez sporo ale nie tyle co w górach. Serdecznie pozdrawiam z Mazur

    OdpowiedzUsuń