Plan na pożegnanie zimy w przedostatni weekend lutego zrodził się jeszcze w czasie, kiedy prognostycy przewidywali, że do końca miesiąca mróz będzie trzymał ziemię w okrutnym uścisku. Prognozy się później zmieniły i mróz został zastąpiony przez piątkowy deszcz, który w mieście zmył niemal doszczętnie pozostałości po opadach śniegu. Trochę mnie ta pogoda martwiła, bo pożegnanie zimy miało zostać przypieczętowane wejściem na Babią, a zdecydowanie wolałam to zrobić podczas przyjaznej aury, a nie deszczu. Jeszcze bardziej podłamana kiepską pogodą była Monika, która od tygodnia żyła tą wyprawą na Babią. Na szczęście wypadało się w piątek, a sobota okazała się wymarzonym dniem na żegnanie zimy.
Wybrałyśmy na trasę najbliższy szlak, który jest najmniej uczęszczany, najkrótszy i najbardziej stromy. Kiedy podjechałyśmy po oblodzonej drodze na parking, trzech turystów szykowało się do podchodzenia na nartach, a chwilę później, na parkingu bliższym początku szlaku spotkałyśmy pana, który właśnie już wrócił z góry. Poszedł tam przed świtem, żeby ze szczytu popatrzeć na wschód słońca. Od niego dowiedziałyśmy się, że szlak był zupełnie nieprzetarty i on jako jedyny wyszedł do góry i zszedł na dół. Innych śladów nie było, bo tutaj w piątek nie padał deszcz, tylko śnieg. I było go na tyle dużo, że przykrył wszystkie wcześniejsze ślady.
Myślałam, że pierwszą część trasy - do granicy lasu, przejdziemy na butach, a rakiety założymy dopiero na granicy lasu,. gdzie śniegu będzie więcej. Okazało się, że trzeba je założyć od razu, na początku szlaku.
Wszystko było przysypane świeżym śniegiem i praktycznie szlak był niemal zupełnie dziewiczy.
Na tym szlaku pierwszy etap liczę zawsze do przejścia przez strumień. Do tego momentu jest tylko delikatnie pod górę. Dalej, za wodą, zaczyna się ostre podchodzenie. Szłam pierwsza, żeby Monice było nieco lżej po moich śladach. Mam większą wprawę w chodzeniu z rakietami, więc szło mi się szybciej.
Tu jest stary las. Dolne, obeschnięte konary świerkowe tworzą mozaikę między pniami drzew. W zimie wyglądają jeszcze efektowniej niż w innych porach roku, bo osadza się na nich śnieg. W słońcu wyglądają przepięknie.
To był drugi etap trasy. Kończy się budką i tablicą informującą, że tu zaczyna się park narodowy. Zatrzymałyśmy się na chwilę i wtedy dogonili nas panowie na nartach. Nie zatrzymywali się w budce, tylko poszli dalej. Za jakieś 20 metrów stanęli i wystąpili z propozycją, że oni nas chętnie z powrotem przepuszczą przodem. Szybciutko doszli do wniosku, że zdecydowanie lepiej szło im się po naszych, ubitych rakietami śladach.
Nie byłyśmy aż takie wyrywne i ustąpiłyśmy pierwszeństwa w przecieraniu szlaku. Teraz nam się szło zdecydowanie wygodniej.
Ten etap też jest stromy. Prowadzi aż do granicy lasu. A las na granicy z kosodrzewiną, która była całkowicie zasypana śniegiem, wyglądał bajkowo. Zupełnie jak z Krainy Królowej Śniegu.
Od przedostatnich drzew zaczynają się tyczki wyznaczające szlak. Tu jest czasem tyle śniegu, że zimą nie widać oznaczeń szlaku na drzewach czy tym bardziej kamieniach. Dzięki tyczkom wiadomo, gdzie iść.
Drzewa rosną coraz rzadziej, coraz więcej na nich śniegu. Dochodzimy do miejsca, gdzie wiosną, latem, jesienią, czy mało śnieżną zimą idzie się w tunelu kosówki. Teraz można iść po białej przestrzeni.
Kosodrzewina jest schowana pod śniegiem. Miejscami tylko wystają czubki co wyższych drzewek.
To już nie jest Kraina Śniegu, tylko Kraina Lodu. Gałęzie, którym nie udało się skryć pod pierzyną śniegową, są pokryte grubą warstwą ludu ukształtowanego w rozmaite wyżłobienia wiejącym tutaj zazwyczaj wiatrem. My mamy niebywale szczęście - wiatru prawie nie ma. A to na Babiej zdarza się może przez kilka dni w roku. Słońce grzeje cudownie odbijając się od powierzchni śniegu. Wiatru nie ma. Marzenie.
I te lodowe widoki. Po raz pierwszy mogę je podziwiać na Babiej w słońcu i bez wiatru. Na taką piękną pogodę zimą trafiłam tutaj po raz pierwszy.
Na tym odcinku z lodowymi tworami szło się jak po zaklętej krainie pozbawionej życia. Ptaków nie było słychać, wiatr nie hulał i gdyby nie dobiegające od czasu do czasu pokrzykiwania innych turystów, panowałaby tutaj zupełna cisza. A innych ludzi było sporo - widać było grupki idące grzbietem od Krowiarek i było widać ludzi podążających naszym śladem.
Niektóre tyczki wyznaczające szlak były dobrze zamaskowane warstwą lodu ułożoną w kierunku najczęściej wiejącego wiatru. Wokół tyczek wiatr wydmuchał głębokie jamy - idealne miejsce na ewentualne schronienie.
Na tym odcinku były dwa naprawdę trudne fragmenty trasy - bardzo strome podejścia z wierzchnią warstwą śniegu zamienioną w lód. Rakiety mają od spodu takie mini raki, ale okazały się za małe, żeby wbić się odpowiednio w podłoże i pomóc wyjść. Rakiety raczej przeszkadzały w podchodzeniu w tych miejscach. Ja jakoś dałam radę bez ich zdejmowania (pomogłam sobie w pewnym momencie rękami), ale Monika musiała rakiety zdjąć, bo zjechała na nich dwukrotnie i musiała zaczynać wspinaczkę od początku.
Powyżej drugiej stromizny było już jak bułka z masłem. Miejscami co prawda tyczki prawie schowały się pod śniegiem, ale po jego powierzchni szło się wygodnie.
Niedaleko od szczytu lodowe twory powstały na głazach. Tu już nie ma roślinności, wiec śnieżynki i lodzinki dopadły dostępne podłoże.
Wszystkie znaki i tablice na szczycie również wyglądały bajecznie w zimowej odsłonie.
Na szczycie było sporo osób. Zrobiłyśmy pamiątkowe fotki i ruszyłyśmy w dół ta samą trasą, którą podchodziłyśmy. Największym wyzwaniem było pokonanie tych dwu stromizn, które są trudne do przejścia w jedną i drugą stronę. Osobiście sto razy bardziej wolę iść do góry niż schodzić w dół, kiedy to moje kolano trzeszczy, łupie i pojękuje z wysiłku.
Podczas, gdy my z Moniką męczyłyśmy się ze schodzeniem, inni zjeżdżali na nartach, a jeden nawet sfrunął ze szczytu.:)
Słońce operowało bardzo mocno i znacznie osłabiło wierzchnią warstwę zlodowaciałego śniegu. Nawet w rakietach parę razy zapadłyśmy się w głąb śniegowych czeluści. Jest to mało przyjemne, bo nie dość, że nagle szarpie połową ciała podczas wpadania, to jeszcze proces wygrzebywania się jest bardzo wysiłkowy.
Drzewa na granicy lasu w wyniku słonecznej działalności straciły śnieżna pokrywę w czasie, kiedy nas tu nie było.
Po nas przeszło szlakiem na tyle dużo osób, że miałyśmy super wydeptana ścieżkę i można było zdjąć rakiety. Dalsze schodzenie w butach było lajtowe.
Podczas schodzenia wymyśliłam, że ten rok będzie ROKIEM BABIEJ. Skoro byłam na niej w styczniu, byłam w lutym, to teraz wystarczy tylko raz w każdym kolejnym miesiącu myknąć na górę i będzie zaliczone.:)
A TERAZ ZIMIE DZIĘKUJEMY, ROBIMY JEJ PA, PA I CZEKAMY NA WIOSNĘ I SMARDZE.
Pierwsze wrażenie - Antarktyda :)
OdpowiedzUsuńSpokojnie można byłoby film o Arktyce nakręcić.:)
UsuńCudownie ośnieżone drzewa, jak one w tej zimowej szacie pięknie wyglądają, napatrzec sie nie mogę. Nawet dwa zdjecia sobie zapisałam.I taka jestem zaskoczona ze słoneczko tak szybko zadziałało i drzewa odzyskały zieleń
OdpowiedzUsuńNie przepadam za zimą, ale ta w górach potrafi być piękna. :)
Usuń