W piątek opuszczaliśmy szaro - bury Kraków na dwa samochody. Pawełek poumawiał się na popołudniowe spotkania w Lipnicy, ale nie wziął pod uwagę lekcji Krzysia, które w piątki trwają aż do 15:30. Trzeba się było zatem rozdzielić. Ja czekałam w blokach startowych na koniec zajęć, żeby od razu jechać, skracając tym samym czas jazdy po ciemku. Nie lubię jeździć samochodem po nocy, zwłaszcza po wioskach, gdzie zawsze znajdzie się po drodze jakiś ciemny rowerzysta albo zawiany imprezowicz, do którego należy chwilami cała szerokość drogi. Doczekałam się końca lekcji i ruszyliśmy. W Krakowie śniegu nie było i po drodze też za bardzo białe nie rzucało się w oczy. Nawet Krzychu stwierdził, że bez sensu było branie sanek, bo śniegu na pewno nie będzie. Z Działem spytkowickim, czyli tam, gdzie zaczyna się Orawa, śniegu trochę było, ale niewiele. W Lipnicy, na naszym podwórku, też za bogato z zimową pokrywą nie było. Miało to oczywiście znaczący wpływ na przygotowania do sobotniej wycieczki.Ale o tym za chwilę.
Po piątkowym grillu spało się doskonale, a śnieg tylko delikatnie przyprószył ziemię. Podjechaliśmy pod Babią, zabierając ze sobą sanki. To niecałe cztery kilometry od podwórka lipnickiego, a różnica w ilości śniegu ogromna.
Nie planowaliśmy wychodzić wysoko i nie spodziewaliśmy się, że na trasie naszego niskiego spaceru będzie aż tyle śniegu. Bo przecież nieco niżej nie było. Nie wzięliśmy wiec rakiet, co okazało się wielkim błędem.
Śnieg był zmrożony od wierzchu i utworzył taką dość twardą skorupę. Pod nią było kilkadziesiąt centymetrów śniegu. Ta skorupa była całkiem twarda dla dzieci, które wpadały pod nią sporadycznie. Pode mną załamywała się co 20-30 kroków, a Pawełek wpadał w śnieg niemal co krok. Żałowaliśmy, ze nie wzięliśmy rakiet, w których nic by sie pod nami nie załamywało i szłoby się wygodnie.
Michałowi i Krzyśkowi szło się najlepiej, ale to oni najwięcej marudzili. Chyba góralskie powietrze przedśnieżne wywołało w nich taką agresję, że od początku spaceru skakali sobie do oczu pyskując zawzięcie i oskarżając się o to, kto ciągnie sanki, a kto ich nie ciągnie, kto będzie miał prawo na nich zjeżdżać, a kto nie...
Jak się tak bachorzęta nakręcą, nie ma sposobu, żeby zapanowała względna zgoda, bo każde rozstrzygniecie ich sporu i tak jest złe i prowadzi do kolejnego wybuchu. Tym razem Michał wykrzyczał mi, ze zawsze Krzyś ma lepiej, a on jest biedny, pokrzywdzony i uciśniony.
Dotarliśmy do strumienia, a Michał w ramach ucisku przeniósł sanki na drugą stronę. W planie było zejście stokówką do Rajsztagu i powrót do samochodu. Na razie czekaliśmy na Pawełka, który pozostał z tyłu ze względu na zasysający go śnieg oraz pyskówki chłopaków, od których tatuś trzyma się najdalej jak się tylko da.
Paweł dołączył do nas i stwierdził, ze nie ma siły, żeby się dalej przez ten wysoki śnieg przebijać. Wolał wrócić tą samą drogą niż torować nową. Mnie się aż tak źle nie szło, wiec stwierdziłam, że idę zgodnie z planem. Chłopcy mieli wybrać, z kim pójdą. I zgadnijcie - oczywiście obydwaj poszli z tą niedobrą matką, która jest niesprawiedliwa, zła, oschła i bezwzględna, a w dodatku traktuje Michałka jak Kopciuszka.
Pawełek zawrócił, a zła matka wzięła sobie sanki i poszła naprzód poza zasięg kinder-dźwięków. Wreszcie mogłam spokojnie odetchnąć bez słuchania raniących słów zrodzonych w nastoletnim, dojrzewającym umyśle. Szłam na tyle szybko, ze musieli nieźle wyciągać odnóża, żeby tak całkiem się nie zgubić w śnieżnej przestrzeni.
Doskonale im to zrobiło, bo w wyniku intensywnego wysiłku fizycznego emocje opadły i ułożyły się w odpowiednich miejscach. Kiedy chłopcy się wyciszali, ja sobie fociłam zimowe okoliczności przyrody, a nawet zjechałam z trzech małych górek na sankach.
Zaczekałam na chłopaków przed ostatnim, długim i stromym zjazdem. Miałam co prawda pierwotnie zamiar zjechać stąd, ale zdrowy rozsądek zwyciężył - moje połatane kolano mogłoby nie wytrzymać sterowania sankami, zwłaszcza, że istniało niebezpieczeństwo zablokowania nogi w wysokim śniegu. Zaczekałam więc na nich, żeby sobie zjechali.
Kiedy doszli do mnie, byli już całkiem spokojni i tradycyjnie łasili się jak koty, które chcą coś do zjedzenia albo się ponapieszczać. Po każdym wyskoku, którym mi robią wiele przykrości, są jak koty. ;) Aż do następnego wyskoku...
Pojechali, ale do Rajsztagu nie dojechali, bo wpadli do rowu i sanki im się wymknęły spod tyłków. Dobrze, ze zjechały same rowem, dzięki czemu nie wyskoczyły znienacka na drogę, którą czasem jeżdżą samochody.
Na Rajsztagu juz nie było problemu z tym, kto ma ciągnąć sanki, bo tam w większości podczas powrotu są zjazdy w dół. Trzeba tylko patrzeć, żeby nie jechał żaden samochód, kiedy się akurat mknie na sankach. Do tego najlepiej nadaje się dwoje dorosłych.
Wkrótce Pawełek dołączył do nas idąc od strony parkingu, do którego zawrócił. Chłopcy mieli zatem dobrą obsadę i mogli pozjeżdżać po oblodzonej drodze. Sanki pomykały miejscami w zawrotnym tempie.
Widać to na zdjęciach po pełnych przerażenia minach.:)
Jak się dobrze rozpędzili na ostatnim zjeździe, dojechali aż do parkingu. I to był koniec sobotniego saneczkowania. Pojechaliśmy na obiadek, a później do naszego znajomego bacy po oscypki i korbacze. Teraz są robione wyłącznie z krowiego mleka, ale i tak są pyszne.
W sobotę wieczorem śledziliśmy prognozy pogody na niedzielę w celu zorganizowania tego dnia tak, żeby i na spacer pójść i wrócić w miarę bezpiecznie do Krakowa. Co prawda zabrałam na wyjazd komputery, żeby w razie tragicznej sytuacji na drogach, zostać na poniedziałek na wsi i stamtąd łączyć się ze światem, ale mimo wszystko lepiej było wrócić. A prognozy nie nastrajały optymistycznie - miało sypać i padać marznącym deszczem. Po analizie kilku przepowiedni, stwierdziliśmy, ze na spacer trzeba zaraz po śniadaniu iść, a później zebrać się jechać, zanim wszystko zawieje, zamiecie i zamrozi.
Zanim jeszcze wyszliśmy wszyscy, ja obadałam okolice podwórka i stwierdziłam, że na świeżym śniegu widać pomarańczowy nalot pyłu znad Sahary. Wróciłam wiec do domu i powiedziałam chłopakom, że śnieg jest pomarańczowy. Podziałało i szybko się zebrali do wyjścia, ale oczywiście zaraz stwierdzili, ze wcale tego pomarańczowego nie widać. Dobrze, że dalej były takie nawiane przez wiatr miejsca, gdzie się bardziej pomarańczowo zrobiło, bo już mi zdążyli kłamstwo zarzucić.
Wzięliśmy na ten spacer rakiety. Robione nimi ślady doskonale pokazywały różnice w kolorystyce śniegu.
Wiał lodowaty wiatr. Zamiast śniegu, z chmur sypała się zamarzająca mżawka. Zamarzała nie tylko na ziemi, ale i na nas - na ubraniach, butach, twarzach. Dopóki szliśmy z wiatrem, lodowe igiełki wbijały się w cieńsze warstwy garderoby od tyłu, ale już marsz pod wiatr był bardzo nieprzyjemny. Przeszliśmy zaplanowaną trasę w bardzo szybkim tempie.
W połowie spaceru zamarzł mi zupełnie aparat, wiec posiłkuję się zdjęciami Pawełka.:)
Udało nam się wrócić w niedzielę do Krakowa, ale droga była trudna - na większej części trasy towarzyszył nam marznący deszcz. Droga była śliska, a widoczność kiepska. Zdążyliśmy jednak przed naprawdę trudnymi warunkami drogowymi, które zawitały w Krakowie w poniedziałek. Mamy teraz regularną, prawdziwą zimę jak z czasów mojego dzieciństwa.:)
Piękna zima.Zjazdy z takich górek to musi być frajda.Dobrze widać pomarańczową poświatę piasku.To niesamowite że z Sahary do nas i do innych krajow dotarł ten pył piaskowy,niesamowite jak to sie okazało blisko dla pyłu.Przyroda czyni cuda.U nas mroźno bardzo,w nocy do -20 w dzień -10.Śniegu tyle nie było juz dawno.Ludzie narzekają na teudnosci.Ja ją mam tylko przez okno.Wiesz Dorotka ze tak policzyłam ze od lipca byłam 3 razy na powietrzu w tym raz samochodem u ortopedy.Jakie to nienormalne jest.Kuedy ta wiosna,mam nadzieje juz nic nie złamać hii.Sciskam was zimowo
OdpowiedzUsuńEwa, mamy wreszcie taką zimę, jaka być powinna. Ja mam nadzieję, ze do końca lutego potrzyma mróz i śnieg, a później zrobi się taka wiosna, jaka bywała wtedy, kiedy i zimy bywały. Nie taka jak przez ostatnie lata - z upałami, suszą i mrozem na zmianę. A jak będzie dobra wiosna, to i smardze będą rosły masowo. Może Słowacy granice otworzą i będzie można zbierać. Na razie niestety na Słowacji mają większe obostrzenia niż u nas, ale i tam ludzie już nie wytrzymują. U nas mrozów takich wielkich nie ma, ale śniegu w mieście sporo i mniejszymi uliczkami ciężko przejechać samochodem. Ja wierzę, że ten rok będzie normalniejszy i Tobie uda się częściej opuszczać domek. Ściskam cieplutko!
Usuń