piątek, 2 kwietnia 2021

Gdzie rosną czekoladowe jajka


    Jak wiosna i święta, to muszą być jajka. A każdemu wiadomo, że najlepsiejsze na świecie są jajka czekoladowe. Zakupiłam takowe już jakiś czas temu, żeby w ostatniej chwili nie biegać po sklepach w ich poszukiwaniu. Schowałam te czekoladowe jajka w szafce, w słodyczowym pudełeczku i już następnego dnia widziałam, że w koszu na śmieci oraz na podłodze są obecne sreberka z tychże jajek zdjęte. Następnego dnia to samo i jeszcze następnego też... Zadałam chłoakom trudne pytanie, który to wyżera świąteczne słodycze jeszcze grubo przed okazją, na którą były przeznaczone. Zgodnie z przewidywaniami, usłyszałam jeden ze standardowych zwrotów "To nie ja!" Doceniam, ze nie padło: "To on!", czyli druga typowa odpowiedź. Ustaliliśmy jedynie, ze to na pewno dzieci sąsiadów przyszły i wyjadły czekoladowe jajka, których się za wiele nie ostało. Widząc znikające jajka, dokupiłam nową partię i dokładniej schowałam. Dotrwały do wolnego przedświątecznego i pojechały do lasu. Moi chłopcy bowiem,już przecież nie dzieci, a wyrośnięta i pyskata młodzież, zapytali, czy będę im te jajka po lesie chować lub rozrzucać...

     Wejście w las mieliśmy hardkorowe, bo Krzychu rozrywany wewnętrzną energią, szukał sobie ułatwień na drodze do celu, co skutkowało jak widać ubijaniem leśnej drogi najtwardszymi Krzysiowymi częściami ciała.
     Natychmiast po przekroczeniu szlabanu padło pytanie, kiedy wreszcie schowam im te czekoladowe jajka w lesie, żeby mogli ich szukać, a następnie zjeść. I nie było opcji, żeby odwlec jedzenie słodyczy w czasie. Tak nudzili do ostatniego jajka, które zniknęło w ich specjalnych żołądkach na słodycze.
     Żeby trochę wydłużyć czas poszukiwań i jedzenia, rzucałam im partie słodyczy w głęboką ściółkę pod topolami. Po cichu liczyłam, że przy okazji szukania jajek, natrafią na jakąś dobrze schowaną smardzówkę, której nie mogłam nigdzie dojrzeć.
   No właśnie, ten las na granicy Małopolski wybrałam nie tylko ze względu na bogactwo geofitów zakwitających wiosną, ale przede wszystkim dla wiosennych grzybów, których w tym roku poza czarkami nie miałam okazji oglądać na żywo. A już mnie skręca, kiedy patrzę na kolejne fotki wiosennych okazów zamieszczane przez koleżanki i kolegów grzybiarzy. Też mi się od lasu należy jakiś prezencik przecież. Ale mimo godzinnego ślipienia w topolowe liście, nie udało mi się znaleźć ani jednej smardzówki. Nawet twardnicy bulwiastej nie wypatrzyłam, chociaż zawsze jej tu rosło dużo.
    A twardnice jak najbardziej powinny już być, bo zawilce zdążyły zakwitnąć na bogato. Zdziwiłam się, że już tak pięknie rozkwitły, bo kiedy widziałam je ostatnio, ledwie wychylały drobne kiełki spod ściółki. Natura jest niesamowita - kilka cieplejszych dni i wszystko rwie się do życia i kwitnienia.
    Szliśmy tak, żeby w miarę możliwości omijać kwitnące zawilce i ich nie podeptać. W miejscach stwarzających możliwość wykonywania nietypowej aktywności fizycznej zatrzymywaliśmy się na chwilę, żeby udokumentować, że działają. Skoro spacer aktywnością fizyczną nie jest, trzeba coś wymyślać.:)
     Krzychowi najlepiej wychodzą skoki z czegokolwiek albo z "bele czego" jak kto woli. Jak byłam w jego wieku, też nie przepuściłam żadnemu murkowi, słupkowi czy drzewu, z którego można było skoczyć. Teraz już takie skoki mogłyby się dla mnie okazać zabójcze, więc kiedy Krzychu skakał, a Michał odpoczywał, ja szukałam czegoś grzybowego.

    I właśnie w tym miejscu zobaczyłam jedyne grzyby, jakie uznałam za godne uwiecznienia - błyskoporka podkorowego (czagę) na brzozie oraz starą, rozsypującą zarodniki czasznicę. Marne to dokonania na grzybowym polu, ale cóż zrobić... Trzeba się na razie skupić na kwiatkach.:)

    A tych było pod dostatkiem. Oprócz zaprezentowanych już zawilców, których pod względem ilościowym, było najwięcej, rozkwitły miodunki ćme, wabiące wybudzone z zimowego snu trzmiele.

     Między miodunkami żółciły się złocie. Przez dobrą godzinę nie mogłam sobie przypomnieć jak one się nazywają, chociaż nazwa błąkała mi się na końcu języka. Strasznie nie lubię takiego stanu, kiedy wiem, że wiem,  a nie mogę sobie tak całkiem przypomnieć. Dręczy mnie to okrutnie aż do momentu, w którym doznaję iluminacji i otwarcia odpowiedniej klapki, zza której wyskakuje zapomniana na chwilkę wiedza.
     Doszliśmy do części lasu, w której królują wiosną przylaszczki. To dzięki nim wpadłam w tym dniu w zachwyt. Zazwyczaj trafiałam na początek lub koniec ich kwitnienia, a teraz osiągnęły apogeum swojej kwietności. Miejscami było aż niebiesko. Nawet sobie zapiszczałam z zachwytu, co nieczęsto mi się zdarza, a jak już, to na widok grzyba, a nie kwiatka. Przylaszczki mnie zachwyciły.:)
     Szliśmy coraz wolniej, bo zrobiło się bardzo ciepło. Nie zdążyliśmy się jeszcze przestawić na cieplejsze powietrze i te dwa słoneczne dni z wysoką temperaturą sprawiły, że nie tylko było bardzo przyjemnie, ale i szybko się człowiek męczył. Najbardziej ciepło doskwierało Michałkowi, który bardzo wyrósł, ale siły nie nadążyły za wzrostem ciała. Jest teraz z niego kawał chłopa na długość, ale słabiutki jak dziecko. I musi często odpoczywać. Jak mu brakuje odpoczynku albo jedzenia, robi się tak pyskaty i nieprzyjemny w użyciu, że najlepiej takich sytuacji unikać. :)
     Tym bardziej pani od wf-u powinna docenić Michałkowe poświecenie i jego bieg leśny poprzedzony podejściem na szczyt stromego pagórka.:)
    Zrobiliśmy 3/4 leśnej pętli. Została ostatnia prosta do samochodu. Chłopcy już byli zmęczeni, a i ja się coraz częściej potykałam o gałęzie. Mieliśmy za sobą cztery godziny leśnej wędrówki i czuć ją było w kościach.
    Po drodze w obiektyw wpadło jeszcze parę kwiatuszków - zawilców i śledziennic skrętnolistnych.
Krzyś wypatrzył w kałuży skrzek. Zdziwiliśmy się, bo dotychczas z płazów udało nam się zobaczyć jedynie jedną ropuchę, która dopiero wybudzała się ze snu i wchodziła z ziemnej norki. A tu już tyle skrzeku zdążyły żabcie złożyć.
    To już ostatnie metry przed parkingiem. Za chwilę chłopcy dopadli do samochodu i padli na paszcze. Jaki spokój i cisza były podczas powrotu do Krakowa, to aż się momentami zastanawiałam, czy ich zabrałam z lasu.
    Przed nami kilka dni, kiedy nie trzeba godzinami siedzieć przed komputerem. Musimy dobrze wykorzystać ten czas.:)




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz