wtorek, 27 lipca 2021

Lipcowe wejście na Babią

 

      Lipcowe wejście na Babią wyróżnia się tym, że Wiola, która dotychczas wiernie mi towarzyszyła w realizacji długoterminowego przedsięwzięcia, zrezygnowała  ze zdobycia szczytu na rzecz pozysku borówek na Babiej. Uzgodniłyśmy, że nazbieranie pięćdziesięciolitrowego kosza owoców i zniesienie go z połowy wysokości góry, jest na tyle trudnym wyzwaniem, że spokojnie można Wioli to lipcowe wejście zaliczyć. Zwłaszcza, że z takim koszem biega po Babiej codziennie... 

     W związku z powyższym miałam do towarzystwa wyłącznie męską ekipę - Michała z Krzychem, Miłosza oraz Eryka. I w końcu zrealizowaliśmy plan zejścia na stronę słowacką, co mnie się bardzo podobało, a chłopakom niestety nie. Ale o tym za chwilę. Na razie ruszamy pod górę.

      Zaraz na wstępie szlaku nastąpiło brutalne zderzenie z rzeczywistością - ciężki sprzęt do wywlekania drzew z lasu i informacja o zamknięciu tego terenu. Leśnicy za nic mają, że to szlak turystyczny, który jest oficjalnie otwarty, za nic mają sezon lęgowy, ludzi chodzących po lesie, a już najbardziej za nic mają las, którym powinni się opiekować, a nie rabować. Oczywiście przeszliśmy przez teren zamknięty tabliczką i nikt nic od nas nie chciał ani się nie czepił.
     Później było parę grzybków przy szlaku i zdjęłam z pleców koszyczek przywiązany do plecaka z myślą o zbiorach w drodze powrotnej. Zbiory się trochę pospieszyły i nie czekały na powrót, więc powędrowały z nami na Babią.
    Michał marudził od momentu wyruszenia na szlak. Kiedy był dzieckiem, tryskał zadowoleniem z wycieczek, spacerów, ciekawych rozmów, a odkąd ma lat naście, nieustająco wyraża swoje niezadowolenie, zdanie inne niż ma otoczenie i już nie lubi długich spacerów i wędrówek. Tym rzem twierdził, ze nie ma siły, źle sie czuje , a schodzenie na słowacką stronę jest w jego mniemaniu porażką, bo trzeba iść dłużej. W związku z tym marudził i powiedział, żebyśmy zeszli jak normalni ludzie tym samym szlakiem, którym wchodzimy. Pozostało mi odpowiedzieć, że nie jesteśmy normalni.;)

    Krzychu z Erykiem zostali z tyłu i szli swoim, niespieszącym się tempem, gadając nieustająco o swoich sprawach.
    Po wejściu na teren parku las zaczął wyglądać mniej użytkowo, a bardziej baśniowo.
    Wysforowałam się do przodu, a później musiałam czekać na resztę. Pierwszy z chłopaków szedł Miłosz, a zaraz za nim Michał.
Czekaliśmy razem na pozostałą dwójkę.
     A Krzysia z Erykiem było słychać z daleka,jak dyskutowali, przekrzykując się "chłopie, a to...", "chłopie, słuchaj, a coś tam..."  Będąc już całkiem blisko zatrzymali się za krzakami i zamiast iść, stali i gadali. Słysząc, że dyskutują, a nie przemieszczają się, ponagliłam ich do marszu.
Wkrótce opuściliśmy las i weszliśmy w kosodrzewinę.
    Widok stąd jest już rozległy, ale był nieco przymglony, z chmurami łączącymi ziemię z niebem. Tych chmur w prognozach nie było, ale w realu skądś przywędrowały.
    Wśród kosodrzewiny zakwitło znacznie więcej kwiatów niż miesiąc temu. Było kolorowo i słonecznie na ziemi.
    W kosówce Michał zapomniał, że się źle czuje i nie ma sił. Maszerował energicznie, a chwilę później nawet biegał z chłopakami, którym otworzył się jakiś dodatkowy przypływ energii.
     Miłosz szukał krzyża upamiętniającego zamarzniętych turystów. Pamiętał o nim z poprzednich wejść na Babią.
     Znalazł bez trudu, bo do pomniczka jest wycięta w kosodrzewinie ścieżka.
     Dalej chłopaki włączyły wyższy bieg i przemieszczali się biegiem, prowadząc przy tym walkę na szyszki.
Chmur zbierało się coraz więcej i Michał zaczął wieszczyć, ze na pewno będzie padać. W prognozach deszczu nie było, więc uznałam, że chmury na pewno pójdą sobie precz.
     Na tej wysokości lipcowa przyroda rozkwita mnóstwem kolorów. Bardzo lubię ten etap wędrówki.
    Ruiny schroniska zostały porośnięte fioletowymi dzwoneczkami.
    Przy źródełku z najlepszą na świecie wodą roślinność wybujała prawie na dwa metry. Odżywcza woda dała im kopa do życia. Urosły w niesamowicie krótkim czasie; to tu śnieg leżał najdłużej.
Teraz zostałam z tyłu. Wszyscy chłopcy mieli pod dostatkiem sił.
    Na Babiej i w okolicznych lasach rośnie mnóstwo ciemiężyc, ale tylko nieliczne zakwitają. Po drodze na szczyt tylko jedną kwitnącą roślinę z tego gatunku widzieliśmy. Oto ona:
Innych kwitnących roślin było znacznie więcej.
Dochodzimy do szczytu.
A tam między kamieniami fioletowo. Najpiękniejszy skalniak na świecie.
A tu już tradycyjna fotka pod słupkiem szczytowym.
I tradycyjny posiłek czekoladowy w miejscu chronionym przez murek.


Kiedy chłopcy odpoczywali i posilali się, ja obeszłam szczyt, kontrolując, co się na nim zmieniło, a co zostało niezmienne.
To już nasz szlak powrotny - żółty, prowadzący docelowo do słowackiej Slanej Wody. My nie chcemy dochodzić nim do punktu startowego, tylko w momencie połączenia ze szlakiem prowadzącym u podnóża Babiej, odbić w kierunku Stańcowej.
Z takim planem ruszamy w dół.
     Chłopakom na początku zejście na słowacką stronę zaczęło się bardzo podobać, mimo wcześniejszych obiekcji, ze to dal nienormalnych tylko jest ta trasa. Nawet Michał przyznał przy pierwszej budce schroniskowej, że jest fajnie.
Później jednak powrócili do pierwotnego zdania na temat tego szlaku, bo zamiast schodów ułożonych z kamieni, trasa  jest naturalna, a kamyki się turlają.

Można się na nich nawet przewrócić, czego doświadczył Krzyś.
     Dalsza część trasy jest wyłożona kamiennymi płytami. W dalszym ciągu nie ma schodów.
     Na szlaku jest kilka budek, w których można się schronić i odpocząć, a nawet przespać na strychu, na który prowadzi drabina.
Widoki z "kosówkowej" części trasy są bardzo rozległe. Gorzej zaczyna być w lesie, który jest zdewastowany bardziej niż po polskiej stronie i prawie zupełnie pozbawiony drzew. Ich miejsce zajęły różne krzaki i zarośla.
    Na początku, czyli od szczytu do początku lasu szlak jest w miarę dobrze oznaczony i da się nim iść kierując się znakami. Od linii lasu jest zdecydowanie gorzej. Znaki pojawiają się sporadycznie, nie informują o konieczności skrętu w konkretną ścieżkę i można się pomylić odbijając w jedną z tysięcy dróg służących do wywożenia z lasu pozyskanego drzewa. W kilku miejscach szliśmy "na czuja", ale raz zboczyliśmy z właściwej trasy i musieliśmy zawracać.
      Tak wygląda wycięty słowacki las na Babiej.
      Trzeba jednak przyznać, ze infrastruktura turystyczna jest na zdecydowanie wyższym poziomie niż u nas.
    Dla mnie, oprócz praktycznie nowej trasy (szłam tym żółtym szlakiem ładnych parę lat temu), najlepsze było to, że nie było na trasie ani jednego schodka. Dzięki temu moje kolano, mimo dłuższej trasy, nie dawało oznak przeciążenia. Po raz pierwszy w trakcie tegorocznych zdobywań Babiej, nie bolało mnie po zejściu na dół.
     Chłopcy marudzili coraz dotkliwiej. Michał i Krzyś pomstowali na słowacki szlak. Im brak schodów nie zrobił dobrej roboty i twierdzili, że bolą ich palce u nóg z powodu schodzenia w dół bez schodów. Miłosz i Eryk nie wyrażali tak dobitnie swojego zdania, ale po minach było widać, że też nie są zachwyceni.
     Dotarliśmy do miejsca, w którym szlak ze szczytu łączy się z trasą u stóp góry. Michał i Krzyś wiedzieli już gdzie jesteśmy. Z jednej strony odetchnęli z ulgą, z drugiej wiedzieli, że jeszcze spory kawałek drogi przed nimi.
    Sporą część tego odcinka chłopcy wlekli się noga za nogą. Dopiero w niewielkiej odległości od parkingu wróciły im siły i ruszyli biegiem.
Obfociłam jeszcze koszyczek z grzybami pozyskanymi na wycieczce
i dopadliśmy do samochodu. To był koniec lipcowego wejścia na Babią. Przeszliśmy 17 i pół kilometra.






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz