piątek, 2 lipca 2021

Szósty raz na szczycie Babiej!

 

    28 czerwca, w poniedziałek, osiągnęliśmy półmetek tegorocznych planowych wejść na Babią Górę. To było równocześnie pierwsze wejście wakacyjne i pierwsze w warunkach wiosennych, a nie zimowych. Na Babiej nie ma już śniegu; czerwcowe upały dały mu radę. 

     Tym razem do ekipy złożonej z Wioli, Michałka, Krzycha i mnie dołączyła Asia z wnukami - Dominiką i Maćkiem. Pierwotny plan zakładał wejście zielonym szlakiem, od Stańcowej, zejście na słowacką stronę szlakiem żółtym i powrót szlakiem prowadzącym u podnóża Babiej od Slanej Wody do Stańcowej. Plan został zmieniony, ponieważ Asia stwierdziła, że to za daleko dla niej i jej ekipy. W związku z tym zrobiliśmy zielony szlak tam i z powrotem, tak samo jak w maju. Zejście na słowacką stronę zostało odłożone na wejście lipcowe.

A teraz ruszamy!
     Michał i Krzyś ruszyli na szlak w krótkich spodenkach i koszulkach z krótkim rękawem. Pogoda miała być stabilna - ciepło, ale nie gorąco, wiatr słaby i bez opadów. Ruszyliśmy na szlak o siódmej, więc było rześko, ale wiedzieliśmy, że za chwilę zrobi nam się cieplutko, a nawet gorąco.
    Dominika i Maciek pierwotnie nie wzięli z samochodu bluz z długim rękawem, ale po przejściu stu metrów wrócili po nie, bo było im chłodno. Po kwadransie, po pierwszym, delikatnym podejściu, musieli je zdjąć i nieść.
W lesie zakwitło sporo pięknych kwiatków, których nazw niestety nie znamy.
Pierwszy etap wędrówki to zacieniony szlak niezbyt mocno wspinający się pod górę.
Wędrówka przerywana była odpoczynkami, których częstotliwość dostosowywaliśmy do potrzeb uczestników.
Na trasie padło kilka drzew i trzeba było pokonać przeszkody, aby dotrzeć do strumienia.

     Po przekroczeniu potoku zaczęło się prawdziwe zdobywanie Babiej. Tu szlak idzie już mocno w górę.
    W połowie podejścia zaczyna się park narodowy i stoi budka, w której obowiązkowo trzeba się zatrzymać i posilić przed dalszym marszem.
     Dzieci zjadły kanapki, po których dostały czekoladę. Miały dość energii, żeby wydrzeć pod górę. A czekał nas chyba najtrudniejszy kawałek szlaku - nie dość, że dość stromo w górę, to jeszcze po kamiennych schodach. Te schody zawsze mnie najbardziej męczą, ale dla dzieci nie są trudniejsze od zwykłej drogi. Bo dzieci mają jeszcze całkiem zdrowe i sprawne kolana.:)
    Asia wyruszyła na schody pierwsza, kiedy dzieci jeszcze jadły. Chciała nie zostać w tyle, ale jej się to nie udało, bo młodzi bardzo szybko ją dogonili, a następnie przegonili i wysforowali się na prowadzenie.
Dzieci prowadzą. A ja raz z przodu, raz z tyłu.:)
   Na granicy lasu i kosodrzewiny kwitły siódmaczki.
Robiłam zdjęcia, więc zostałam całkiem z tyłu.
Nieco wyżej rosły kwitnące obecnie brusznice,
widok był rozległy,
a przy szlaku rosło mnóstwo trujących ciemiężyc.
    Na nizinach wszelkie sosny już dawno przekwitły, a babiogórska kosodrzewina jest obecnie na etapie pełni kwitnienia i pyli okrutnie.
    W kosodrzewinie są już tylko dwa krótkie, strome podejścia. Większość trasy idzie się po lekko wznoszącym się terenie. Obawy Asi, ze Dominika i Maciek będą mieli problemy z chodzeniem i marudzeniem, okazały się niepotrzebne. Cała czwórka zasuwała równym krokiem opowiadając sobie dowcipy i zadając zagadki; nawet nie wiedzieli kiedy dotarli prawie do szczytu.:)
    Widoki z tej części trasy są równie rozległe jak z samej góry. O ile oczywiście jest jakaś widoczność.:)
     Doszliśmy do ruin schroniska. To tu zawsze najdłużej leży ostatni babiogórski śnieg. W tym roku nie został po nim nawet ślad. Jest tu również źródło z krystalicznie czystą, najlepszą wodą na świecie. Krzyś wylał wodę przyniesioną w bidonie z dołu, żeby zastąpić ją tą wypływającą bezpośrednio ze źródła.
Pofociłam dzieci,kwiatki i widoki.
    A młodzi przeprowadzili trudną procedurę pozyskiwania wody ze źródła. Krzychu zapomniał, ze parę metrów wyżej jest ujęcie przy samym szlaku. Ale w sumie taka zdobyczna smakuje jeszcze lepiej.
    Po odpoczynku przy źródle ruszyliśmy dalej. Tu już nie ma kosodrzewiny, ale za to można spotkać rzadko rosnące rośliny górskie, które potrafią przetrwać w takich trudnych warunkach.
     Wypatrywałam sasanek, licząc na to, że wreszcie może w tym roku uda mi się zrobić im porządną sesję foto, bo pogoda była sprzyjająca - ciepło, słaby wiatr i dobra widoczność. Sprawdzałam dwa punkty, w których widywałam je w latach poprzednich, ale nic tam nie było. Zamiast sasanek uwieczniałam więc kolejne widoki.
     W końcu trafiły się i sasanki, ale zupełnie już przekwitnięte, z nasionami zamiast kwiecia. Znowu mam powód, żeby za rok na wiosnę iść na Babią. Może wtedy trafię na odpowiedni moment i spotkam kwitnące sasanki przy pogodzie odpowiedniej do robienia zdjęć.

      Kolejne metry w drodze na szczyt. Dzieci pognały zostawiając nas z tyłu. A my, we trzy, wcale się nie spieszyłyśmy, tylko szukałyśmy kwiatków. Asia chciała spotkać różeńca górskiego. Wstyd się przyznać, ale mnie ta nazwa gdzieś, kiedyś obiła się o uszy, ale nie łączyła się z żadnym obrazem. Jednym słowem - nie miałam pojęcia jak ten różeniec wygląda. Asia musiała wytłumaczyć, żeby było wiadomo, czego mam szukać.
     Przed dojściem na szczyt nie udało nam się różeńca dopaść, ale za to były jeszcze trochę kwitnące sasanki, zawilce (chyba narcyzowe) i drobne skalniaczki bytujące na kamieniach.
    Kiedy dotarłyśmy na górę, dzieci nie było. Okazało się, że poszły nas szukać, bo się nie mogły doczekać aż dojdziemy. Nie przewidziały jednak, że zmieniłyśmy przed szczytem szlak na żółty i ostatnie metry dochodziłyśmy od Słowacji. Po chwili już wszyscy byliśmy na górze i można było zrobić tradycyjne zdjęcie.
    Na szczycie można było spędzić trochę czasu w przyjaznych warunkach - nie było zimno, ani gorąco, nie wiało i nie padał deszcz ani śnieg. Jedyną przeszkodą w odpoczynku w tych okolicznościach przyrody były stada muszek natrętnie brzęczących nad uszami. Kiedy się chodziło, nie były jeszcze takie upierdliwe, ale wystarczyło usiąść, żeby natychmiast pchały się do nosa i uszu.
    Najbardziej te muchy drażniły Michała, który krążył wokół szczytowego muru niczym gradowa chmura. Dobrze, że Krzychu wymyślił zorganizowanie sesji zdjęciowej "na krawędzi", bo dzięki temu Michał na chwilę się zajął czym innym niż narzekaniem na muchy.
A oto efekty sesji:
    Później był jeszcze jeden kawałek czekolady,
parę widoczków ze szczytu,
rozchodnik kwitnący między kamieniami
i Michałkowe: "chodźmy już stąd!"
Ostatni rzut oka na szczyt Babiej i ruszamy w dół zielonym szlakiem.
    Uszliśmy parę metrów, a tu niespodzianka! Między kamieniami, tuż przy szlaku, rosło kilka kęp różeńca górskiego. To rzadka, chroniona i lecznicza roślina, której do tej pory nie znałam, chociaż widziałam ją już wcześniej na Babiej.

    Niektóre różeńce były podeptane przez turystów, bo sobie wymyśliły rosnąć na trasie, po której się chodzi.

    Obfociłyśmy z Asią różeńca i ruszyliśmy w dół za dziećmi, które już zniknęły za zakrętem.
Tu parę kadrów z zejścia:
    Na koniec wędrówki czekały na nas leśne skarby - kwiaty i poćki.:)

        Następne wejście na Babią już w lipcu.:)



2 komentarze:

  1. Bardzo fajny macie ten czelendżyk 😉👍.
    Gorąco kibicuję👏.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Rzuciłam hasło, że w przyszłym roku co tydzień będziemy zdobywać Babią, ale nikt nie wykazał entuzjazmu.:)

      Usuń