Plany spaceringowe zostały zdeterminowane przez lejący się od świtu żar. Nie zabraliśmy kucyków, które zostały w domu ziając okrutnie, a my podjechaliśmy na skraj babiogórskiego lasu i poczłapaliśmy w kierunku strumienia, który dawał nieco ochłody i sprawiał, że odczucie przebywania w naturalnej saunie nieco słabło.
Idąc przez wysoki las, w którym powietrze było aż gęste od temperatury i nieruchome (wiatr pojechał na urlop?), wykonywaliśmy tylko niezbędne ruchy, aby nie wytracać niewielkich zasobów energii. I w tym upale, wśród borówkowych krzaczków, z których skubaliśmy owoce, Krzyś znalazł pociusia (borowika ceglastoporego), którego prezentował do zdjęcia niczym Krzysztof Zdobywca.
Znalezisko trafiło do koszyka, a my przemieściliśmy się nad wodę. Michaś z Krzysiem zabrali się za budowanie tamy, a ja krążyłam sobie po najbliższej okolicy wypatrując znajomych kształtów. Nie liczyłam na jakieś super odkrycia jak podczas poszukiwań babiogórskich skarbów, ale miałam nadzieje znaleźć jakiegokolwiek przedstawiciela królestwa fung. I udało się! W pobliżu strumienia, korzystając zapewne z jego wilgoci, grzybnia wydała na świat kilka całkiem okazałych borowików żółtoporych.
Nie nadają się one do jedzenia, ale są piękne, zwłaszcza wtdy, kiedy ogólnie grzybów nie ma.:) Napatrzyłam się na nie, obfociłam, zlokalizowałam jeszcze dwa pięknorogi i zarządziłam przemarsz do kolejnego punktu odpoczynkowego.
Tak naprawdę to odpoczynek odbywał się co kilka kroków, bo wszędzie były piękne poziomki i borówki, obok których nie można było przejść obojętnie. Chłopcy ochoczo napełniali brzuszki leśnymi owocami.
W miejscu małego pikniku śniadaniowego Michałek oświadczył, że on ma takie wielkie marzenie - znaleźć jeszcze kurki i ugotować z nich kolejną zupę kurkową. (Dla Michałka zupa kurkowa może być na obiad od poniedziałku do niedzieli, a później od nowa to samo:)). To marzenie zdecydowanie nie spasowało Krzysiowi, który oświadczył, ze takiej zupy to on już ma dość i nie będzie jej jadł. Pogodziłam towarzystwo stwierdzeniem, że na razie to nie mamy kurek, więc problem zupy jest kwestią przyszłości i sprzyjających bądź nie okoliczności.
Poszliśmy oczywiście sprawdzić miejscówki pieprznikowe i okazało się, że trochę grzybków nam urosło. Michałek się ucieszył, a Krzyś rozpłakał... I jak tu pogodzić tak rozbieżne potrzeby? I to przy blisko 40 stopniach ciepełka. Obiecałam chłopakom, że ugotuję dwie różne zupy, ciesząc się w duchu, że nie mam więcej dzieci, które zapewne chciałyby jeszcze coś innego.
Na kurkowym znalezisku zakończyliśmy spacer. Pozostałą część upalnego dnia chłopcy spędzili w wodzie basenowej - jedynym miejscu, gdzie organizm uzyskiwał właściwą temperaturę. Ja oczywiście zamiast chłodzenia siebie zajęłam się końską menażerią, która też cierpiała z powodu gorąca, a później spełniałam kuchenne marzenia moich dzieci.
Wiesz Dorotko ))) mimo zapewnień, że lato bez neta spędzam ))) to książkę Twoją z zapartym tchem przeczytałam ))) jak tu
OdpowiedzUsuńsię MENAŻERII oprzeć ))) cuuudowni jesteście od D P M K ))) znaczy od a do zet ))))
dalszego wspaniałego ****
Miło mi niezmiernie, że takie postanowienia potrafiłam przełamać.:) Pozdrawiam serdecznie!
OdpowiedzUsuń