Pojechaliśmy do lasu ostatniej szansy, do lasu w magicznej krainie, z którego jeszcze nigdy nie wyszłam bez grzyba w koszyku. Drogi ujechać trzeba było kawałek, więc chłopcy urządzili sobie konkurs "Śpiewać każdy może", ale o to, który robi to piękniej, pokłócili się na szczęście dopiero w chwili, kiedy dobijaliśmy do celu, więc łatwo było spór rozsądzić. poganiając towarzystwo w zarośla, gdzie trzeba było się skupić na marszu, przedzieraniu i pokonywaniu przeszkód terenowych wyrastających przed nami w sposób magiczny.
Pierwszymi wypatrzonymi, przez Krzysia oczywiście, grzybkami, były kilkumilimetrowej wielkości kustrzebki. Musiałam zalec na glebie i nieźle wytężyć wzrok, żeby je zlokalizować na gliniastym podłożu. Po raz kolejny doceniłam przydatność zoomu w aparacie, dzięki któremu zobaczyłam jak ten grzybek wygląda. Krzychu oczywiście nie mógł pojąć, że matka nie ma takiego sokolego wzroku jak on i nie widzi znaleziska tak wyraźnie. No cóż, nie od dziś wiadomo, że ślepy kulawego nie zrozumie czy jakoś tak...
Kustrzebki zostawiliśmy oczywiście na miejscu, bo ze względu na wielkość, wartość kulinarną mogły prezentować tylko krasnoludkom i pomaszerowaliśmy w kierunku miejsc kurkowych. W kolejnych punktach okazywało się, że nasza ostatnia nadzieja powolutku, aczkolwiek systematycznie, spełnia się w wybranym lesie. Owocniki były co prawda podsuszone, wyblakłe od słońca i poukrywane pod listkowo - mchowymi "zachronkami", ale BYŁY, co po ostatnich nieefektywnych poszukiwaniach samo w sobie było już spełnieniem naszych wygłodzonych grzybiarsko pragnień.
Kurki umieszczone w koszyku nie przyczyniły się w żaden sposób do zwiększenia jego wagi - były tak pozbawione wilgoci, że biorąc je do rąk, nie czuło się ciężaru. Za to ten zapach! Nagrzane słońcem kurki są znacznie bardziej aromatyczne niż te same grzyby jędrne, nawodnione, o dużym ciężarze właściwym. Uświadomiłam sobie jak dawno nie miałam okazji rozkoszować się takim aromatem w koszyku i jak rok temu, z tego samego lasu wynosiłam pełne kosze moich ulubionych grzybków.... Dość tych wspomnień, wracamy na nasz szlak właściwy.
Chodzenie po lesie w Orawce wcale do łatwych nie należy - jest tu wiele wiatrołomów, których nie idzie w żaden sposób ominąć, sporo młodników i chaszczy, przez które trzeba się przedostać, aby dotrzeć do miejscówek, w których czekają te z kapelutkiem i :ogonkiem".
Jeszcze w ubiegłym roku Michał i Krzyś bardzo niechętnie pokonywali leśne przeszkody na drodze do grzybnych punktów - musiałam zachęcać, tłumaczyć, przenosić... Teraz jest inaczej - zarośla, kłujące świerki i jodły, zwalone drzewa stały się wyzwaniem, które trzeba podjąć i wyjść ze starcia zwycięsko. Krzyś, który od dłuższego już czasu ma wojownicze zapędy i planuje zostać rycerzem, atakował zarośla i pokrzykiwał dla dodania sobie animuszu. Rozbawił mnie najbardziej komendami, jakie wydawał bratu: "Za mną!", "Za mamą, naprzód marsz!" I ani raz żaden z nich nie poskarżył się, że kłuje, drapie i męczy, że gorąco, że już nie chcą chodzić. Dumna jestem z moich chłopaków - zdobywców orawskich lasów, gór i strumyków.
Nadwątlone siły i wysuszone organizmy można było tym razem regenerować nie tylko borówkami i poziomkami, ale również pachnącymi leśnymi malinami, które cieszyły się największym powodzeniem, bo jeszcze się nie przyjadły.:)
Ze skraju lasu w Orawce można oglądać Babią z nieco innej perspektywy niż ta codzienna nasza zadomowo - graniczna. Stąd też wygląda pięknie.
W drugą stronę rozciąga się widok na Spytkowice. Wycięte albo nawet, pisząc z orawska, wypilone drzewa, zdecydowanie rozszerzają perspektywę.
Wróciliśmy do naszego lipnickiego domku umordowani okrutnie, zgrzani i umaziani sokiem z pozyskiwanych owoców, ale Krzyś stwierdził, że wracamy jak wojsko, które pokonało wszystkich "złych" i zdobyło łupy - kilka garści kurkowego złota.:)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz