Nareszcie chłodniej! Krótkotrwała ulewa dnia poprzedniego schłodziła rozpaloną ziemię i uczyniła atmosferę przyjaźniejszą leśnemu wędrowaniu. Kiedy zaparkowaliśmy na leśnym parkingu, Michaś i Krzyś wystrzelili ze swoich fotelików jak z procy i pognali pod górkę. Aż się zdziwiłam, że potrafią takie dynamiczne ruchy wykonywać, bo przez ostatnie upalne dni w lepkim od upału powietrzu przemieszczali się w tempie ślimaczym.
Ja sobie szłam po wilgotnej ściółce, a chłopcy dokazywali, ścigając się między drzewami. Od czasu do czasu wzrok nasz padał na żółte i pomarańczowe punkciki wśród opadłych igiełek świerkowych i jodłowych umieszczone. To jaskrawożółte wykwity piankowe, które natychmiast skorzystały z namiastki wilgoci i pięknorogi, których coraz więcej się pojawia, cieszyły oczy swoimi kolorkami.
To niestety były jedyne przejawy grzybowej egzystencji, na jakie się natykaliśmy w pierwszej połowie naszego spaceru. Zabawa za to trwała na całego. Michałek znalazł czteropłatowe śmigło do samolotu i stwierdził: "Sama przyroda mi je podarowała, więc trzeba z tego skorzystać!" I korzystali, wcielając się przez najbliższą godzinę w postaci z popularnej bajki "Samoloty".
Były zatem loty koszące, wyścigi, wyznania miłosne, śpiewanie piosenek i katastrofy lotnicze.Na szczęście żadnemu z samolotów nie udało się rozbić na tyle skutecznie, żeby nie mógł kontynuować swojego lotu pomiędzy przeszkodami z pni drzew.
Patrząc na tę zabawę po raz nie wiem już który uśmiechałam się sama do siebie, stwierdzając, że inwencja twórcza dzieci jest nieograniczona i jeżeli tylko pozwolimy jej na swobodny rozwój, niezmącony ogłupiającymi formami spędzania wolnego czasu, wybuja "aż do kosmosu".:)
Kiedy wyścigi samolotowe rozgrzały chłopców niemal do czerwoności, przyszedł czas na trening rycerski. Drugą, ulubioną ostatnio zabawą są walki rycerskie na polu podwórkowym, które nieraz przeradzają się w bitwy z kilkunastoma uczestnikami. Michaś i Krzyś dobrze wiedzą, że taki rycerz musi ciężko popracować na sukces, jaki chce osiągnąć w starciu z przeciwnikiem. Dlatego bez marudzenia pokonywali kolejne przeszkody wyrastające na ich drodze za sprawą leśników i natury.
Chłopcom udało się nawet znaleźć broń adekwatną do ich potrzeb, ale okazało się, że gigantyczna maczuga pasowałaby jedynie do łapska jakiegoś olbrzyma, a nie do rycerskich rączek młodych adeptów sztuki wojennej. Krzychu co prawda ostro kombinował, jakby tu taką zdobycz przetransportować na lipnickie podwórko, ale zamknięty szlaban i znak zakazu wjazdu do lasu, przekonały go, że nie będzie to możliwe.
Warunki terenowe zachęciły chłopców do ćwiczeń na równoważni. Trochę się obawiałam, że któryś bachnie do rowu, ale okazało się, ze doskonale sobie poradzili również z tym zadaniem - Michałek na dwóch nogach, Krzychu na czterech i przy pomocy brzucha. Najważniejsze, że dali radę i śmiechu było przy tym co niemiara.
I na koniec relacji możemy wrócić do grzybków. Tym razem moi mali pomocnicy, zajęci zabawą, widzieli tylko śluzowce i pięknorogi; reszt e grzybków znalazłam samodzielnie. A było tego tyle, że... szkoda słów. Jeden mleczaj jodłowy, jeden gołąbek kunowy, jeden kolczak obłączasty i dwie garstki kureczek. Połowa wakacji, a moje słoikinadal straszą pustką.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz