Wreszcie spadł spokojny, grzybowy deszcz. Padało w nocy, siąpiło o poranku i pomoczyło nie tylko wierzchołki wysokich traw, ale i ziemie nimi porośniętą. Wilgoć dotarła pod gałęzie rozłożystych świerków i jodeł, a z gałęzi ściekała powolutku życiodajna woda.
W takich to okolicznościach zmoczonej porządnie przyrody wyruszyliśmy na niedzielny spacer. Po raz pierwszy od dawna Michaś i Krzyś założyli zamiast koszulek przeciwdeszczowe kurteczki, a kucyki trzeba było osuszyć z deszczu, a nie potu. Zabraliśmy też koszyk, tak bardziej pro forma, ale jak się okazało, tym razem się przydał.:) Aha! Byłabym zapomniała! Krzyś zabrał ze sobą miecz do walki z chwastami. Ostatnio na każdy konny spacer zabiera jakąś broń, aby zwyciężać w kolejnych potyczkach z ostami (tylko one, dzięki umiejętności kłucia, są godnymi przeciwnikami).
Poszliśmy w kierunku źródełka Zimnik, które znajduje się u stóp Grapy, którą już niejednokrotnie podczas tegorocznych wakacji udało nam się okrążyć i zdobyć jej szczyt. Przy Zimniku jest takie miejsce, w którym co roku udawało nam się spotkać salamandry. Korzystając więc ze sprzyjającej aury (mokro i chłodno), nawiedziliśmy salamandrowy skrawek lasu, ale niestety, żaden plamiasty stwór nie czekał na nas wśród kępek borowin.
Rozpoczęliśmy wspinaczkę od podnóży naszej góry, a wszystkiemu przyglądała się Babia, z której unosiły się ku niebu opary tworzące szczelną dymną zasłonę skrywającą całe bogactwo GÓRY. Chłopcy uzgadniali plan pozyskowy - i tak dowiedziałam się, że musimy znaleźć pana pociusia (borowika ceglastoporego), pana prawdziweczka (borowika szlachetnego) oraz panieneczki kureczki. Studziłam właśnie ich rozgalopowane marzenia, kiedy...
...Pawełek, kroczący na końcu rodzinnego orszaku, oznajmił: "Jest! Jest pan pociuś!" I był rzeczywiście! Przycupnął pod świerkiem i czekał, cały mokruteńki, na swojego znalazcę. On ci jest na zdjęciu.
Pawełek wzbudził się tym znaleziskiem niezmiernie i natychmiast zapomniał, że miał pilnować tyłów. Wysforował się naprzód, węsząc po okolicy niczym ogar wygłodzony, ze smyczy nagle uwolniony. Chaszcze jednak żadnej mu ofiary grzybowej nie wydały i dopiero, kiedy powrócił na ścieżkę nas prowadzącą, znowu usłyszeliśmy okrzyki radosne. Na środeczku leśnej dróżki, którą za minutkę stopy i kopytka nasze by dotknęły, stał PIERWSZY TEGOROCZNY NASZ ORAWSKI SZLACHETNIAK.
Ja się rzuciłam robić zdjęcia grzyba, a Pawełek mnie. Dzięki temu mamy pełną foto-dokumentację tego rokopomnego wydarzenia.:)
Po tych znaleziskach chłopcy mogli zapozować na koniach z grzybkami - Krzychu, na jasnym (izabelowatym) Żółtym, wybrał sobie białka (tak Orawiacy nazywają borowiki szlachetne), a Michałkowi na szpakowatym Feliksie przypadł w udziale pociec.
Para unosząca się znad lasów zgromadziła się na nieboskłonie tworząc obłoki przecudnej urody zawieszone na błękicie. Robiło się coraz cieplej, a my dreptaliśmy po kolejnych grzybkowych miejscówkach. Udało nam się spotkać kilka młodziutkich pociusiów i kilka kurek.
Nie zostawiliśmy ich oczywiście w lesie, na pastwę niepewnego losu, tylko zapewniliśmy im bezpieczne schronienie w koszyku. Czuję się w pełni pobudzona do działania - może wreszcie uda się napełnić przynajmniej ten najmniejszy koszyk???
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz