Na kolejny las przyszedł czas... Upały straszliwe wysuszają ostatki wilgoci z twardej jak beton ziemi i uniemożliwiają grzybkom pojawienie się na świecie. Nie dajemy jednak za wygraną i codziennie przemierzamy kolejne lasy, aby pospacerować i wydrapać ze ściółki cokolwiek.
Tym razem wybór padł na babiogórski las od strony Lipnicy Małej. Jest tam sporo miejsc bagiennych, a z parkingu idzie się od razu do lasu, gdzie można skryć się w cieniu. Poza tym teren płaskaty, więc i chodzenie w upale nie jest tak męczące jak po pagórkach.
Pierwsze, co rzuciło się w oczy zaraz po dojechaniu do leśnego parkingu, to wyasfaltowana droga przez las. Dotychczas była to wyboista szutrówka, która przejeżdżali tylko desperaci chcąc skrócić sobie drogę; teraz będzie to pewnie ruchliwa ulica w środku lasu... Szkoda. Parking też się zmienił - zamiast na wysuszonych koleinach po błotnych kałużach, zaparkowaliśmy na wyrównanej powierzchni, wysypanej drobnymi kamyczkami. Cywilizacja na całego wkracza do lasu, ale jakoś mnie to nie cieszy.
Niedaleko parkingu Michałek wypatrzył pierwszego pozyskowego grzybka - borowika ceglastoporego, zwanego na Orawie poćcem. Nie był co prawda ogromny, ale piękny i bez robali. I nawet żaden ślimak się do niego nie dorwał przed nami. Chyba ślimaczki też już wyschły zupełnie przez ostatnie słoneczne dni.
Nastawieni optymistycznie tym, jakże cennym znaleziskiem, powędrowaliśmy dalej. Drugiego poćka udało się znaleźć po półtorej godziny. I to by było na tyle z borowików podczas tego spaceru. Oprócz nich trafiliśmy na maleńkie, pierwsze tegoroczne kolczki obłączaste, którym udało się przebić na skarpie nad wyschniętą już, ale jeszcze wilgotną, kałużą na leśnej drodze. Pozwoliliśmy pozostać im w lesie, bo cóż tu zrobić z tak powalającą ilością kolczaków? Lepiej niech już sobie rosną.
Do koszyka trafiła natomiast garsteczka kurek wygrzebanych przez chłopców spod mchu. Mimo, że nie udało im się do końca pokonać mchowej przeszkody i nie przebiły się na powierzchnię, były już podsuszone.
Jeszcze lepiej suszę widać na naszych kolejnych znaleziskach - pieniężnica szerokoblaszkowa i muchomor mglejarka były tak pomarszczone, jakby miały po sto lat. Te dwa gatunki są jadalne, ale w tak kiepskim stanie wartość konsumpcyjną miałyby chyba tylko dla desperata. Ja do stanu takiej desperacji nie doszłam i wciąż liczę na to, że popada i będę kosić grzybasy tak, jak w poprzednich latach.
Przerwę śniadaniową zrobiliśmy sobie nad strumykiem, który zaskoczył poziomem albo raczej brakiem poziomu swoich wód. Zazwyczaj spływał tędy rwący potok opadający kaskadami w dół, przez który przejść udawało się tylko w gumowcach. A teraz? Woda na wysokość centymetra pomiędzy wystającymi kamieniami. I przejść można było nie mocząc nawet czubka buta.
Wielkie znalezisko wpadło nam w łapy dopiero na koniec spacerku - na skraju lasu leżały dwie opony od traktora. W pierwszej chwili pomyślałam, że ktoś się pozbył w ten sposób śmieci, ale po dokładnym obejrzeniu, stwierdziliśmy, że są to nówki. Dlaczego i po co tam leżały, nie wiem. W każdym razie były za ciężkie, żeby je pozyskać. A na placu zabaw byłyby jak znalazł.:)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz