W pierwotnym zamyśle miałam napisać "nihil novi" - nic nowego, ale nie byłoby to prawdą, bo sporo się zmieniło. Przede wszystkim lato posunęło się zastraszająco i właściwie to niepostrzeżenie zamieniło się w jesień i to nie taką wrześniową, złotą, polską, ale w późno październikową. O tym co jeszcze się pozmieniało, a co niezmiennym pozostało, dowiecie się za chwilkę.
Dojechaliśmy szybko. Ostatni odcinek drogi do lasu w okolicach Winiarczykówki naznaczony był mokrym asfaltem i wilgotnymi poboczami. Zaparkowaliśmy i do cieplutkiego wnętrza naszego Doblowozu wdarło się zimne powietrze. Dobrze, że zabrałam ciepłe, przeciwdeszczowe kurtki, bo bez nich nie dalibyśmy rady wędrować po orawskich drogach i bezdrożach. Wydawało się wręcz nieprawdopodobne, że niespełna tydzień temu, na tych samych szlakach, oblewał nas pot i marzyliśmy, żeby było nieco chłodniej.
Z nadzieją ruszyliśmy w las - wszak coś tam pomoczyło ostatnio orawską ziemię, więc nadzieja nasza w pełni uzasadnioną była. Rzeczywistość okazała się jednak brutalna - z każdym przebytym metrem, z każdym grzybowym zakątkiem, stwierdzaliśmy, że nic z tego nie będzie. I to właśnie jeden z elementów, który się nie zmienił - mimo szperania w bardzo prawdopodobnych i najbardziej niemożliwych miejscach, wciąż stykaliśmy się z pustką.
Krzysiowi zamarzyły się panierowane kanie, które uwielbia - przypominał miejsca i sytuacje z ubiegłego roku, w których głównym bohaterem był Krzyś, a tuż po nim wspomniane grzybki. Aż się zdziwiłam, ile to moje prawie pięcioletnie dziecko pamięta - z rozanielonym uśmiechem wspominał jak znajdował kaniusie, nawet te, które zostały ominięte przez towarzyszących mu pozyskiwaczy, czyli mnie i Michałka. Nadłożyliśmy zatem spory kawał drogi, aby sprawdzić odleglejsze od naszej trasy miejscówki kaniowe i przekonać się, że żadna na nas nie czeka. W tym roku nie znaleźliśmy ani jednej kani!
W czasie całego spaceru zdołaliśmy zlokalizowac zaledwie trzy gatunki grzybków, z których żaden nie zasługiwał na zajęcie miejsca w koszyku, który oczywiście mieliśmy z sobą. Grzyby widzieliśmy natomiast w drodze powrotnej, przez okna samochodu - w Tęczynie, przy drodze, pan sprzedawał borowiki ceglastopore i koźlarze babki, miał wszstkiego około trzydziestu sztuk, pięknie ułożonych na masce samochodu.
Pogoda zmieniała się jak w kalejdoskopie - po niebie gnały z zawrotną prędkością chmury gatunków wszelakich - raz szare, za chwilę białe obłoczki, które po chwili stawały się czarnymi, grożącymi nawałnicą chmurzyskami. Chwilami przeświecało słońce, ale były i takie momenty, kiedy robiło się całkiem ciemno. Dochodziliśmy do bacówki.
Krzychu, jak zwykle zachłannie, rzucił się na żętycę i zdjętego wprost z wędzarniczej deski, ciepłego jeszcze oscypka. W jego ślady, z mniejszym zdecydowanie entuzjazmem, do konsumpcji przystąpił Michaś. Wkrótce niebo, po raz już kolejny, zasnuło się ciemnoszarymi chmurami i zacząło padać - z początku nieśmiało, później całkiem konkretnie.
Chłopcy wpakowali się do bacówki, a Michaś nawet zdjął gumowce i zaległ na wyrku, oświadczając, że będzie tu czekał aż deszcz przestanie padać. Krzyś aż takiej śmiałości nie miał, żeby łóżko bacy zająć, ale pomysłowi brata przyklasnął.
Czekaliśmy zatem aż sprinter wiatr deszczowe chmury rozgoni i pogodę przyjemniejszą do wędrówki powrotnej uczyni.
Z chłodu i deszczu najbardziej chyba cieszą się zwierzaki, które wreszcie mogą zająć się skubaniem trawki i innymi, równie przyjemnymi zajęciami, w których nie przeszkadzają im roje much i bąków, od których musiały się nieustannie oganiać.
Deszcz ustał i ruszyliśmy namoczoną drogą, pełną kałuż, w kierunku naszego autka, porzuconego na skraju lasu.
Na łąkach kwitnie już mnóstwo zimowitów, które stuliły płatuszki pod dotknięciem deszczowych kropelek i z dużą dozą nieśmiałości sprawdzały, czy da się jeszcze dzisiaj otworzyć.
Na liściach i trawach spotkaliśmy sporo wypasionych gąsienic, które nabierają sił, by przemienić się w poczwarki mające szansę przetrwać zimę, która w górach zbliża się już wielkimi krokami.
I te widoki po drodze.... Lubię niezmiernie takie gwałtowne, następujące szybko po sobie zmiany oświetlenia, kiedy to samo, w kolejnych momentach wygląda zupełnie inaczej i inne odczucia wyzwala. To jest to, co fascynowało impresjonistów, których dzieła są tylko próbą naśladowania natury tworzącej dzieła i wizje niepowtarzalne i nieuchwytne jak wiatr. Zdjęcia zresztą też nigdy tego nie oddadzą w pełni.
Po przejechaniu paru kilometrów dzielących nas od Lipnicy, porzuciłam zachwyty nad orawskimi widokami na rzecz roboty. Trzeba było poskładać ostatni padok i zabezpieczyć resztę końskich wakacyjnych akcesoriów na zimę. Michał i Krzyś, którzy deklarowali wcześniej, że będą mi pomagać, zapomnieli o swoich deklaracjach natychmiast, kiedy tylko zobaczyli Asię, którą zatrudnili do zabawy z sobą. No cóż.... Czasem nieprzeszkadzanie jest najlepszą pomocą.:)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz