Plany na niedzielę wzięły w łeb w wyniku Michałkowej choroby. Tak się składa kolejny już rok, Michaś choruje akurat wtedy, kiedy jest hubertus. Ponieważ sobotę spędził mimo przeziębienia na świeżym powietrzu, nie chciałam go następnego dnia brać na całodniowy wypad do lasu, chociaż perspektywa była kusząca - mieliśmy zaproszenie na gąskowe i rydzowe miejscówki kolegi Pawła z Jaworzna. Nie ukrywam, że trochę się miotałam w myślach między zdrowiem dziecka, a pazerniaczymi żądzami. W efekcie tej wewnętrznej walki podjęłam decyzję, że na gąski nie jedziemy. Nie chciałam też jechać sama (Pawełek stwierdził, że moze zostać z chłopakami), bo trochę warto pobyć razem.
Stanęło na tym, że przed południem pojadę sobie z Krzysiem na czubajki do Puszczy Niepołomickiej, a reszta Menażerii sobie pochoruje; popołudnie spędzimy razem w domku.
Rano mieliśmy mnóstwo czasu, bo to przecież zmienił się ten letni na depresyjny, więc godzinę byliśmy do przodu. Z łatwością się ją udało wytracić na poranne przyjemności i wyjść na spacer na tyle późno, że wszystkie pazerniaki buszowały już po lesie,kiedy my z Krzysiem dotarliśmy na jego skraj. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek w tym punkcie Puszczy widziała tyle zaparkowanych samochodów. Krzyś zawył - wszystko nam wyzbierają! Ruszyliśmy w las goniąc konkurencję.
Do stóp kłaniały nam się czubajki - kanie i gwiaździste. Krzyś szalał, rzucając się od jednego grzybka do drugiego. Nie hamowałam jego pazerniactwa, tylko robiłam fotki.
Czubajki były drobniutkie, cieniutkie, takie rachityczne, późnojesienne. Ale na skraju lasu było ich naprawdę sporo. Stwierdziłam, że w głębi będzie ich co najmniej tyle samo albo znacznie więcej i w marzeniach widziałam obydwa koszyki napełnione puszczańskimi czubajkami.
Pogoda zmienną bardzo była - chmury szybko przeganiane przez wiatr wyrzucały od czasu do czasu drobną mżawkę, by za chwilę odsłonić słońce. Z drzew odpadały ostatnie liście - niewiele ich już na gałęziach zostało; las wygląda coraz bardziej zimowo.
Przechodziliśmy w głąb puszczy. Czubajek było coraz mniej i mniej. Krzyś coraz rzadziej rzucał się biegiem do grzybków. W końcu czubajki zanikły zupełnie. Moja wizja pełnych koszyków powoli umierała.
Trafiły się za to gąsówki fioletowawe (gąsówki nagie) i gdyby tylko wszystkie były zdrowe, można byłoby zapełnić nimi wolną przestrzeń koszykową. Niestety, tylko najmłodsze egzemplarzy kwalifikowały się do pożarcia.
Za to akurat przy jednej z gasówkowych rodzinek wyjrzało słoneczko, dzięki czemu grzybki miały szanse pozować do zdjęć w pięknej jesiennej scenerii.
Nie brakowało też gąsówek mglistych. Były jednak już mocno wyrośnięte, więc nie zbieraliśmy ich - niech sobie rosną i zdobią las.
Pojawiły się też opieńki. Podczas naszej poprzedniej wycieczki do puszczy, nie było nawet śladu po tym gatunku, a teraz opieńki były już wyrośnięte i stare - urosły i dojrzały pomiędzy naszymi odwiedzinami w tym lesie. Gdybyśmy z Krzysiem nie mieli zebranych czubajek, wzięłabym trochę dużych opieniek na kotlety - są całkiem smaczne, ale kaniowym nie dorównują.
Widziałam, że grzybiarska konkurencja poluje właśnie na opieńki, nie zwracając uwagi na pozostałe gatunki grzybków, wiec im te opieńki zostawiłam.:)
Szliśmy coraz dalej. Czubajek nie było. Widziałam jak Krzyś, przy każdej nadarzającej się okazji, przekłada po jednym grzybku z mojego koszyka do swojego. Trzeba sobie radzić, żeby mieć pełny kosz. Udawałam, że nie dostrzegam tego niecnego procederu, w którego wyniku mój koszyk robił się coraz bardziej opustoszały.
Z daleka mignęło mi coś wystającego ponad ściółkę. Ruszyliśmy w tamtym kierunku, ale zamiast spodziewanej kaniusi, wygrzebaliśmy z liści żuchwę dzika. Krzyś był zachwycony. I niestety na oględzinach się nie skończyło - "Jakie piękne kły! JA chcę takie!" Oczywiście konkretnej odpowiedzi na moje pytanie: "Co z nimi zrobisz?" nie uzyskałam. "Ja chcę!" wydawało mu się wystarczające.
Kłów nie udało się usunąć - trzymały się jeszcze mocno i chcąc, nie chcąc, musiałam zabrać całą dziczą szczękę. Kiedy ja byłam w wieku szkolnym,też miałam kolekcję różnych czaszek i kości znalezionych w lesie, więc jak mam zakazać takiego pozysku mojemu dziecku...
Na dłuższą chwilę zaświeciło słońce. Z jednej strony pora była już najwyższa na powrót, z drugiej nie chciało nam się opuszczać lasu. Krzyś co prawda przestał się rozglądać za grzybkami, ale zajął się pokonywaniem leśnego toru przeszkód, pokrzykując radośnie i stwierdzając z dużą częstotliwością, że Michałek na pewno nie umiałby tak doskonale łazić po drzewach, jak on, Krzyś.;)
W czasie kiedy Krzychu uprawiał leśny jogging, ja sobie fociłam różne nadrzewne cudaki, które pokażę Wam w najbliższym czasie.
Czubajkowe kotlety zjedliśmy na kolację. Nic nie zostało na następny dzień, a na kolejne kaniowe kotlety chyba trzeba będzie poczekać do przyszłego roku...
To chyba nie z mojej strony Puszczy :(
OdpowiedzUsuńOd strony Chobotu, Ispiny.
UsuńTo kawałek do mnie :(
UsuńOdetchnęłam z ulga, bo już myślałam, że przez przypadek wykosiliśmy grzybki z Twojej prywatnej uprawy.;)
UsuńSuperrr.
OdpowiedzUsuńsmak kani chociaż nie jadłam ich już 5 lat ciągle mam na języku,coś wspaniałego,nieporównywalnego.Ja nie raz smażyłam tylko same kanie,nie panierowane tylko z solą ojejku wspaniałości.Fajny spacerek mieliście
OdpowiedzUsuńKanie sa wspaniałe; to jedne z moich ulubionych grzybków.:)
Usuń