Las w Cisiach pod kątem poszukiwań smardzowatych wzięliśmy na tapetę już rok temu, ale jak się okazało, byliśmy wtedy ze dwa tygodnie za wcześnie i znalezienie smardzówek i smardzów nas ominęło napatrzyliśmy się wtedy przede wszystkim na efekty działalności leśników pozyskujących drzewo... Później nie było już czasu powtórzyć wycieczki do cisiowego lasu, bo smardze rok temu rosły wszędzie, a nas nosiło za nimi i czasu brakowało.
W tym roku obiecałam sobie, że znajdę smardzówki w Cisiach, choćby nie wiem co. Zaplanowałam całodniową wycieczkę leśną. Cisiowy las był pierwszym przystankiem na naszej trasie. Pawełek od rana miał skwaszoną minę, nie był zachwycony wyjazdem na cały dzień i rozsiewał czarnowidztwo bezgrzybowe na cała ekipę. Dopytywałam go czy się nie wyspał, czy się dobrze czuje... Tak, czuł się świetnie, był wyspany, ale jego mina powodowała, że wyjazd cieszył mnie coraz mniej.
Dla równowagi Michaś z Krzychem wygłupiali się radośnie na tylnym siedzeniu, wsuwali kanapki i nie mogli doczekać (jak to oni zwykle) spaceru po lesie. A las był uroczy - wyścielony zawilcowymi dywanami, pachnący wiosną i delikatnie wilgotny.
Chłopcy wyprysnęli do przodu pokrzykując radośnie, a ja wśród zawilców wypatrzyłam trzęsaka pomarańczowożółtego. Rozglądałam się co prawda za twardnicami bulwiastymi, ale na razie ich nie widziałam.
W miejscach, gdzie rosły topole, z nosem przy ściółce szukaliśmy czegokolwiek smardzowatego. Mówiłam chłopakom, że to dobre miejsce, ale Pawełek z ironicznym uśmieszkiem niezmiennie stwierdzał, że nic tu nie będzie. Wkurzało mnie to coraz bardziej i narastała we mnie wewnętrzna złość i rozgoryczenie - to ja wymyślam fajną wyprawę, robię kanapki, przywożę na miejsce, prowadzę po cudnym lesie, a on jest niezadowolony! No żesz...
Szliśmy dalej, chłopcy rzucali do siebie bukowymi orzeszkami, śmiejąc się przy tym do rozpuku. Pawełek szedł smętnie nie odzywając się, nie zatrzymując, nie robiąc zdjęć.
Krzychu przytargał z lasu na ścieżkę grzyby wraz z substratem i z radością oznajmił, że pierwszy znalazł grzyby. Nie wyprowadzałam go z błędu; nie wiedział, że ja wcześniej dopadłam trzęsaka.
Kisielnice zdobyte przez Krzycha były dorodne i mięsiste. Uwieczniłam oczywiście znalezisko.
Kiedy byliśmy niedaleko najbardziej smardzówkowato wyglądającego kawałka lasu, a ja powiedziałam, że tam one MUSZĄ być, Pawełek rozsiadł się na pniu, a Michaś z Krzychem dołączyli do niego. Aby ratować morale ekipy, powiedziałam Michałkowi i Krzysiowi, że za każdą znalezioną smardzówkę albo smardza, zarabiają po złotówce. Nastąpiło ożywienie.
Doszliśmy do wytypowanego miejsca. A tam grupa miejscowych fotografów z wypasionym sprzętem (duże te aparaty mieli), klęczała i leżała rozrzucona po ściółce w różnych punktach. Wiedziałam, że tu są! Wiedziałam! Wdaliśmy się w rozmowę na temat fotografowania smardzowatych oraz ich ochrony. Zgodnie stwierdziliśmy, że leśnicy, wycinając 2/3 sporego niegdyś topolowego lasu, zniszczyli środowisko, w którym smardzówki i smardze tak dobrze się czuły. Od nowych znajomych dowiedzieliśmy się również, że ubiegły rok także w tym miejscu był doskonały i smardzowate rosły tu tysiącami. Gdybym w ubiegłym roku nie miała okazji oglądać tysięcy smardzów w Jaworznie, pewnie bym żałowała, że nie przyjechaliśmy tutaj.
Ja tu sobie gadu, gadu, a już Michaś z Krzychem mnie wołają do focenia znalezionych smardzówek. Przeprosiłam poznanych leśnych ludzi, którzy już zdążyli się nacieszyć smardzówkami i wyjęłam mój mały aparacik. Z pobłazliwością popatrzyli na taki skromny sprzęt, ale zapewniłam ich, że kartę pamięci mam równie pojemną, jak oni i pognałam do chłopaków.
Wynajdowali coraz to piękniejsze modelki, a ja nie miałam możliwości poszukać samodzielnie, bo tylko chodziłam od jednego do drugiego, robiłam zdjęcia i zaliczałam im kolejne znaleziska. Co jakiś czas przypominali mi, że obiecałam im dać po złotówce za każde znalezisko... Pamiętałam. I z każdą chwilą słyszałam boleśniejsze piski mojego portfela. Ale słowo się rzekło - obiecałam, to muszę się wywiązać, tok jak chłopcy wywiązywali się z pracy.
Szukali zawzięcie, bo motywacja była ogromna. A znajdowanie smardzówek w grubej warstwie topolowych liści i suchej trawie wcale takie proste nie było. Na zdjęciach grzybki zostały już odsłonięte ręcznie, żeby można je było oglądać w pełnej krasie. W realu jednak wystawały im zaledwie wierzchołki główek.
Pawełek krążył wokół nas, coś tam samodzielnie wypatrywał i wreszcie wyjął swój aparat. Widząc to, miałam nadzieję, że zmieni swoje podejście do spaceru i w końcu się rozchmurzy.
Koło smardzówek znaleźliśmy pierwsze twardnice. Niektóre rosły naprawdę blisko. Jak miałam już zaliczone te dwa gatunki, to tak sobie zamarzyłam, żeby przydały się tu jeszcze kielonki. Tych jednak nie udało nam się zlokalizować w żadnym, odwiedzonym wczoraj, lesie.
A Michaś z Krzychem działali. Coraz bardziej zaczynałam się martwić nie tylko o stan mojego portfela, ale i konta...
Nie obyło się oczywiście bez kombinacji, bo przecież jak się da zrobić coś, żeby zarobić więcej, to czemu tego nie zrobić? Zwłaszcza jak się widzi rozanieloną minę matki, zapełniającą druga kartę pamięci w aparacie.
I tak Krzyś, kiedy przez chwilę nie mógł nic wytropić, poszedł namawiać tatę, żeby mu pokazał te smardzówki, które znalazł. Na pytanie czy wie, że to będzie oszustwo, z rozbrajającym uśmiechem odparł, ze tak, wie...
Później znalazł sam wyjątkowo dorodną sztukę, więc zaczął ze mną negocjacje dotyczące podwójnej stawki za taki piękny egzemplarz. To samo dotyczyło smardzówki rosnącej w kępce fiołków - "No przecież marzyłaś mamo o takim zdjęciu! To może być za nią dwa złote?" Byłam jednak nieugięta, bo i tak musiałam przeliczać na czym tu zaoszczędzę, żeby wypłacić chłopakom za znalezione grzybki.
Michałek, który jest najmniej z całego towarzystwa zainteresowany zbieraniem grzybów, tym razem przechodził sam siebie i był w poszukiwaniach lepszy od brata, co normalnie mu się nie zdarza. Zaproponował też, żeby każde grzybobranie było "na takich samych zasadach" jak to. O nie, nie... Tak pięknie to nie będzie. Powiedziałam, że może jeszcze kiedyś tak zrobimy, ale na pewno nie za każdym razem.
Pierwszy raz widziałam wczoraj robaczywą smardzówkę. Leżała rozsypując się na trawie i była podziurawiona jak sito. Trudno mi było uwierzyć w to, co widziałam, ale to niestety prawda.:(
Zarządziłam odwrót ze smardzówkowego miejsca. Zapytałam Pawełka, czy przestał się już złościć na spacer. No, bo przecież były! Tak, jak mówiłam! Odparł, że teraz jest dopiero naprawdę zły, bo znowu postawiłam na swoim. Tak, jakby nie wiedział, że to jest norma... Przemilczałam i poszliśmy dalej.
Witam i gratuluje :)
OdpowiedzUsuńUdało mi się niedaleko domu w zaroślach zebrać sporo smardzówek i zastanawiam się czy można je obgotować i zapasteryzować w słoikach na zimę?
Ewentualnie może jakiś inny pomysł?
Będę wdzięczny za podpowiedź :))
seBapiwko
Lepsze od pasteryzowania obgotowanych będzie podduszenie na maśle (najlepiej klarowanym), włożenie do plastikowego pojemniczka i zamrożenie. Można je też po prost wysuszyć.
UsuńJa nie mam zaufania do grzybów pasteryzowanych w słoikach i przechowywanych poza lodówką. Moja mama takie robiła i zawsze co najmniej połowa się zepsuła. Smardzówki nie nadają się do marynowania (według mnie), bo robią się gumowate w zalewie.
Życzę smacznego smardzówkowego i pozdrawiam serdecznie.:)
piękne smardzóweczki.
OdpowiedzUsuńDorotko piękne smardzówki,tyle ich nafociłas że album zrobisz oddzielny.Najpiękniejsza ta w fiołkach hii.Szkoda ze Pawełek strzelił focha,mam nadzieję że już przeszło.Piękny las w zawilcach.Ja mam już traumę bo w święta nie będzie pogody,będzie zimno i będzie padało i guzik z mego spaceru o
OdpowiedzUsuńTo fakt, zdjęć starczyłoby mi spokojnie na smardzówkowy album. Z pogodą Ewo różnie jeszcze może być. My wyjeżdżamy w celach turystycznych, więc perspektywa deszczu i zimna wcale mnie nie cieszy.Może jeszcze prognozy się odmienią.
Usuń