Doczekaliśmy się soboty - można było ruszyć na bacówkę po upragnione oscypki i bundz. W ramach przygotowań do obżarstwa, nie zjadłam śniadania - na całkiem pusty brzuszek bacówkowe pyszności smakują jeszcze lepiej niż zwykle.:) Ze względu na poziom namoknięcia gruntu i zamiany polnych dróg w strumienie, nie było szans na dojechanie samochodem na miejsce, więc w tym dniu darowaliśmy sobie długotrwałe poszukiwania smardzów i zaplanowaliśmy spacer do bacówki.
Od miejsca, do którego zawsze da się dojechać samochodem, jest do przejścia 2 kilometry, więc to był lajtowy spacerek w porównaniu z ilością kilometrów, jakie przemierzyliśmy przez dwa wcześniejsze dni. Dodatkowym bonusem był brak deszczu, co po dwóch dniach niemal nieustannego siąpienia, wydawało się darem od losu.:)
Mieliśmy nie szukać smardzów, ale one znalazły nas zaraz po wyruszeniu na szlak. Obok drogi, w zupełnie nietypowym dla siebie miejscu, stały w trawie dwa młode, nasiąknięte woda smardzyki. Iza zaczęła się śmiać, że jak tak dalej pójdzie, to będę musiała wrócić do samochodu po większy koszyk, bo wzięłam tylko malutki, tak na wszelki wypadek.
Michał z Krzychem, widząc, że matka znalazła grzybki, wzbudzili się i zaczęli przetrzepywać okolicę. Okazało się jednak, że te dwa były samotnikami i w pobliżu udało się zlokalizować tylko kilka stanowisk maślanki wiązkowej.
Na halach pasły się owieczki, wyskubując lichutkie źdźbełka ledwie co zazielenionej trawy, a my pokonywaliśmy kolejne metry błotnistej, śliskiej drogi. Dokładnie to było tak, że drogą maszerowali Pawełek, Iza i Michaś, a my z Krzychem zataczaliśmy kręgi po łąkach, marząc o znalezieniu kolejnej łączki porośniętej szczelnie smardzami. Cudu jednak nie było...
Za to po przejściu przez Marysią Polanę, kiedy droga zanurza się ponownie w las, Iza wypatrzyła kilka pieńków porośniętych malutkimi grzybkami - pępowniczkami dzwonkowatymi. Zanim wprowadzone zostały zmiany w nazewnictwie grzybków, gatunek ten zwany był pniakówką dzwonkowatą. Jednak w momencie, kiedy je zobaczyłam, nie mogłam sobie za nic w świecie przypomnieć jak się nazywają. Po głowie plątała mi się jedynie szczątkowa nazwa łacińska, ale polskiej, mimo bolesnego niemal wysiłku umysłowego, przypomnieć sobie nie mogłam...
Chłopcy pognali sami do bacówki, a my z Izą zaczęłyśmy się pastwić fotograficznie nad malutkimi grzybkami. Okazało się, że wśród nich ukryły się jeszcze dwie krążkownice wrębiaste.
Robiąc zdjęcia cały czas skupiałam myśli na wygrzebaniu z mózgowych katakumb nazwy grzybków, ale im więcej myślałam, tym bardziej nie mogłam sobie przypomnieć tego, co przecież wiedziałam. Nie lubię strasznie tego uczucia, kiedy moja niepamięć rządzi się własnymi prawami i nie mogę jej pokonać. Tak się skupiłam na myśleniu, że zapomniałam na chwilę o ssaniu w żołądku i czekających na mnie już tak blisko oscypkach.
Stwierdziłam w końcu, że dość tych zdjęć i najwyższa pora na realizację planu wyjściowego - pognałyśmy z Izą za chłopakami, którzy już zniknęlina horyzoncie przedbacówkowym.
I pewnie byśmy ich dopędziły, gdyby drogi nie zastąpiły nam urocze czernidłaki błyszczące. Z ich stanowiska było już widać bacówkę i chłopaków, którzy witali się z gospodarzami.
Kiedy dobiłyśmy do mojej menażerii, chłopcy mieli już przed sobą kubki żętycy i opędzali się od psów, które dawno nie miały okazji objadać gości, których w tym roku na bacówce jeszcze nie było.
Za moment i my rozkoszowaliśmy się żętycą - po raz pierwszy piliśmy ten napój w wersji ciepłej, bo nie zdążyła się jeszcze schłodzić po wyrobie serków. I muszę Wam powiedzieć, że przy panującej temperaturze to był strzał w dziesiątkę. Jak zwykle, porządziłam się w bacówce i wybrałam jednego oscypka do zjedzenia na miejscu.
Jedzenie w towarzystwie trzech szczeniakow i Reksia było nie lada wyczynem, bo ich oczy, wbite w serek sprawiały, że kęsy oscypkowe trzeba było przełykać ukradkiem. Wcale się nie dziwię, że chłopcy większość swoich kawałków oddali psom, bo jakże tu nie dać, jak tak ładnie się domagają.;)
Trzy młode owczarki kręciły się tak okrutnie, że na żadnym zdjęciu nie udało mi się ich uchwycić w całym zestawie.
Jak jeden się położył i przez chwilę trwał w nieruchomości, dwa pozostałe rozrabiały, bawiąc się dookoła. A jak dwa zaległy, trzeci pchał się na kolana. W pierwszej chwili pomyślałam sobie, ze takie biedne te psiaki - mokre i ubłocone, ale jak zobaczyłam ich harce na trawie i błocie, stwierdziłam, że jest im na bacówce stokroć lepiej niż gdyby zostały zamknięte w małym mieszkaniu albo niewielkim kojcu. Tu mają przestrzeń i wolność. Przy dorosłych owczarkach nauczą się pasterskiego fachu i będą przez całe życie robić to, do czego są stworzone - pilnować stada, zaganiać i bronić owieczek przed wilkami (a wilczych śladów w okolicy jest w tym roku więcej niż którejkolwiek innej wiosny).
Reksio, bacówkowa maskotka, nie pilnuje owiec, tylko zabawia gości odwiedzających to miejsce. Michaś i Krzyś uwielbiają się z nim bawić i bardzo się ucieszyli, że Reks czekał na nich w bacówce po zimowej przerwie.
Pożarłam ponad połowę średniego oscypka, udając, że nie widzę łakomych psich spojrzeń i wstąpiła we mnie ułańska fantazja. Stwierdziłam, że wyślę chłopaków w drogę powrotną samych, a ja pomaszeruję sobie do Lipnicy na piechotę, szukając nowych miejscówek smardzowych. Oczywiście moja chęć wędrowania wiązała się z wizją kolejnego pełnego smardzów koszyka. No bo jakże by miało być inaczej, skoro przede mną tyle obiecujących miejsc.:)
Popróbowałam jeszcze bundzu, który był tak świeży i ciepły, że parował po rozkrojeniu. Zrobiłam serkowe zakupy dla nas i tych, którzy złożyli zamówienie, zapakowałam to wszystko do Pawełkowego plecaka, poinstruowałam jak zagrzać ugotowaną rano zupę i się nakarmić samodzielnie bez mojego udziału (to wbrew pozorom nie jest takie łatwe, jakby się wydawało) i ruszyłam na samotną wyprawę.
Uszłam może z pół kilometra od bacówki (smardza żadnego nie było), kiedy doznałam iluminacji - jak olśnienie zstąpiła na mnie nazwa tych grzybków znalezionych przez Izę - no przecież pniakówka! Nazywana pępowniczką po nowemu! Wiedziałam, że sobie przypomnę w końcu, ale tak nagłe olśnienie ucieszyło mnie ogromnie. Miałam ochotę natychmiast zadzwonić do Izy i podzielić się z nią tą radosną nowiną, ale ochota starła się z brutalną rzeczywistością - zasięgu nie było. W związku z tym z oznajmieniem, że moja pamięć się odblokowała, musiałam poczekać parę godzin.
Wędrowałam sobie najpierw granicą patrząc w obydwie strony - zarówno za tymi chronionymi, jak i tymi dozwolonymi. I nie było nic. Za to przejaśniło się na tyle, że mogłam zobaczyć kawałek Babiej. Z granicy zboczyłam na polską stronę - zrobiłam wielkie półkole, nawiedzając sto tysięcy książkowych miejscówek, w których powinny rosnąć smardze. Wróciłam na granicę, z której odbiłam na stronę słowacką, zataczając na niej drugie półkole. Tam też były idealne miejsca, w których powinno być smardzów nie do wyniesienia. ale nie było...
W akcie desperacji zaczęłam robić zdjęcia roślinkowe, bo przecież kaczeńce, fiołki czy pierwiosnki są równie piękne jak grzyby. nie da się jednak ukryć, że to nie to, co Dorotka lubi najbardziej.;)
Przeczłapałam już niemało kilometrów i nie znalazłam ANI JEDNEGO SMARDZA! Przede mną była ostatnia szansa - latem, podczas jednego z konnych spacerów wyczaiłam wspaniale wyglądające miejsce po drugiej stronie góry z przekaźnikami, koło Rabczyc - najbliżej Lipnicy leżącej słowackiej wsi. Gumowce, po wodnych wlewkach z dnia poprzedniego miałam w środku wilgotne, bo mimo moich starań nie dosuszyły się całkowicie, więc po przejściu w nich takiej trasy miałam już nieco odparzone stopy i szczerze Wam powiem, nie miałam specjalnej ochoty na wspinaczkę do góry po to tylko, żeby zejść z drugiej strony. No ale tam miały być przecież smardze! Zmobilizowałam się i z lekka posapując zdobyłam szczyt (myślałam wtedy jak bardzo przydałyby mi się tutaj końskie nogi). Zlazłam na dół z drugiej strony, po jeszcze większej stromiźnie, a tam, gdzie miały być smardze, leżał jeszcze śnieg... Taka byłam zła na to białe, że go nawet nie uwieczniłam, a w myślach wyzywałam się od ciemniaków, którzy liczą na cud, zamiast logicznie przekalkulować, że to północna strona i można na niej szukać czegokolwiek za dwa - trzy tygodnie.
Strzeliłam fotkę Rabczycom, spojrzałam na stromiznę i stwierdziłam, ze wolę nadłożyć z kilometr drogi i powędrować u podstawy góry, dookoła, zamiast pokonywać wzniesienie i zejść na dół, którą to drogą byłoby bliżej. Ruszyłam po rozmokniętych łąkach w kierunku granicy.
Nie miałam już nadziei na znalezienie czegokolwiek. Oczami wyobraźni widziałam rechoczących ze śmiechu majówkowiczów, którzy powitają mnie na podwórku. I wtedy, przy samych prawie słupkach granicznych, znalazłam dwa małe smardzyki. Nawet sobie nie wyobrażacie jak ja się cieszyłam z tych dwu mikrusów. Przeszłam ponad 20 kilometrów i znalazłam na sam koniec dwa grzybki. Nikt się nie śmiał, ale wszyscy dziwili się, że mi się chciało. Spacer sam w sobie był cudny, a że grzybki nie chciały go okrasić... Cóż, takie ich prawo.:)To był najsłabszy pozyskowo dzień podczas wyjazu, ale przecież założenie było takie, że objadamy się oscypkami i opijamy żętycą, a nie szukamy grzybów.;)
Zazdroszczę wam towarzystwa,pięknych widoków,oscypka i innych syrów.Żałuję że te majowe dni nie były piękne i słoneczne.Ale co robić,na to wpływu nie mamy.Suma summarum pewnie ten swój koszyczek to napełniłaś i suszysz,pozdrawiam was wszystkich,już teraz każdy u siebie bo do pracy ale już jutro po południu weekend hh,powodzenia w sobotnio-niedzielnych grzybobraniach
OdpowiedzUsuńSmardze wysuszone. :) Jesteśmy w Krakowie. Pogoda wcale nie jest lepsza, tylko nieco cieplej. Nadal czekamy na ciepłą wiosnę.:)
Usuń