Nadszedł maj, czyli rozpoczęła się majówka właściwa. Na ten dzień zaplanowaliśmy wymarzony spacer Pawełka, w dzikiej dolinie, gdzie trzeba się sporo przedzierać, ale za to widoki są cudne. Jeszcze dwa dni wcześniej nie dałoby się tamtędy przejść, bo woda w potoku spływającym z gór nazbierała tyle deszczu, że jej poziom stał się trzy razy wyższy niż zazwyczaj. Ale po jednym dniu z małym deszczem i drugim dniu bez deszczu, nadmiar wody spłynął i mogliśmy wyruszyć na pochód. Jakoś inni majówkowicze smardzowicze nie mieli specjalnej ochoty dołączyć do nas, bo nie ukrywałam, że trasa do najłatwiejszych nie należy. Jedynie Paweł z Jaworzna, mimo lekkiej niemocy po wieczornym grillowaniu, bez namysłu zdecydował się iść z nami.
A maj przywitał nas pięknie - błękitnym niebem bez żadnej chmurki i cudnymi widokami - z jednej strony Babia w całkiem jeszcze zimowej szacie, z drugiej - jeszcze bardziej zaśnieżone Tatry. Pierwszorzędne okoliczności przyrody, by świętować pierwszego maja.
Podjechaliśmy samochodem do wylotu dolinki, przeszliśmy przez polanę i znaleźliśmy się w miejscu, w którym rok temu czekały na nas dorodne smardzyki. Okazało się, że poletka, na których rosły grzyby, nie tylko znalazły się pod wodą, ale zostały na nie naniesione grube warstwy mułu. Nie było szans na znalezienie czegokolwiek w tych miejscach. Krzysiowi, który zaplanował zapełnienie trzech koszyków, minka zrobiła się w podkówkę, bo zaraz na wstępie wyprawy taka niespodzianka.
Pocieszyłam Krzycha (i równocześnie siebie), że dalej są nieco wyższe brzegi i na pewno nie zostały aż tak mocno zalane. Trzeba tylko do nich dojść, a przecież właśnie spacerowanie jest naszym głównym celem. Pocieszony Krzychu wypruł do przodu, zeby jak najszybciej dojść do tych miejsc, gdzie smardze będą na niego czekać.
Kawałek dalej okazało się, że niektóre smardze, zaatakowane wielką wodą, przetrwały,nie odnosząc wielkich obrażeń - były jedynie mocno upaprane błotkiem.
Ocalała też wielopokoleniowa rodzina ciemnobiałek, która musiała przez dłuższy czas przebywać w środowisku wodnym. Po dotknięciu grzybki oddawały naturze nadmiar wody, który zdążyły zgromadzić podczas nadbrzeżnej powodzi.
Przedzierając się przez zarośla i wyciągając co chwilę buty z grząskiego mułu nagromadzonego na brzegach, dotarliśmy do przyjaźniejszych miejscówek usytuowanych na wyższych brzegach.
Tu Krzyś przystąpił do działania. Najchętniej krążył wokół wujka Pawła, który bierze smardze na węch.;) Kiedy tylko mówił, że wyczuwa smardze, Krzyś natychmiast zaczynał krążyć wokół niego i podnosić pojedyncze grzybki.
Krzychu wybierał smardzyki, a ja znalazłam w pobliżu piękną piestrzenicę kasztanowatą, której wyrósł wyjątkowo długi trzon.
Kiedy tylko wujek Paweł chciał chwilę odpocząć, chłopcy poganiali go do dalszego poszukiwania.
Smardze rosły pojedynczo. Rzadko trafiały się po dwa lub trzy w jednym miejscu, więc mieliśmy idealny pochód pierwszomajowo - smardzowy, wyznaczony kolejnymi owocnikami.
Pawły dwa opracowały nowy sposób przeprawiania dzieciaków przez strumień. Wszystkim uczestnikom taka forma pokonywania głebszej wody bardzo przypadła do gustu.
Zarośnięte brzegi strumienia łagodnie przeszły w śródleśne polanki. Tutaj wędrówka była łatwiejsza. Słoneczko przygrzało cudnie i jedną warstwę ubrań mozna bylo zdjąć i wpakować do plecaka.
Hale usytuowane pomiędzy lasami były tak nasiąknięte wodą, że nie mieliśmy szans na siedzenie na trawie i odpoczynek, bo w momencie zetknięcia z podłożem, spodnie przemakały dogłębnie. Zdecydowanie lepiej siedziało się na nogach wujka Pawła.
Po zejściu z wyższych łąk strumień ponownie powitał nas smardzykiem. Ruszyliśmy jego tropem w poszukiwaniu braciaków.
Przy kolejnej gromadce wywęszonej przez wujka Pawła należał się odpoczynek. Na osuszonym przez słoneczku brzegu można było bezkarnie zalec.
Na długą przerwę nie można sobie było pozwolić, bo czekały kolejne wyzwania - przed nami leżały powalone w czasie ostatnich ulew drzewa. Paweł poddał ich korzenie szczegółowym oględzinom w celu znalezienia grzybów podziemnych. Po co ryć w ściółce i ziemi, skoro natura sama stwarza lepsze warunki do poszukiwań podziemniaków. Tym razem ich szukanie nie przyniosło spodziewanych efektów.
Kawałek dalej okazało się, ze woda powaliła znacznie więcej drzew - podmyła brzegi i zmieniła bieg strumienia. Drzewa rosnące na oberwanym brzegu runęły do koryta potoku, który w czasie ulewnego deszczu staje się rwącą rzeką. W ten sposób zostało zdewastowanych kilka miejscówek smardzowych, ale do natury nie można przeciez mieć zastrzeżeń - działa na mocy odwiecznego prawa żywiołów.
Doszliśmy do miejsca, w którym ZAWSZE czekał na mnie jakiś smardzyk. Wiedziałam, że musi być również tym razem. Chłopcy już ponaglali, żeby szybciej dojść do samochodu, bo w brzuchach im burczało, ale za żadne skarby nie odpuściłabym tego cypelka. Wypuściłam ich przodem, obiecując, że ich dogonię (miałam kluczyki od samochodu) i poszłam poszperać za linią krzaczorów. Czekało na mnie 12 dorodnych sztuk. I to było zwieńczenie naszego pierwszomajowego pochodu. Nic więcej do koszyka nie trafiło.
Majówkowego rekordu zbiorów nie pobiliśmy, ale setka pierwszomajowych smardzów była doskonałym wynikiem.:)
Dorotko jak zawsze fantastyczna wyprawa.Gratuluję zbiorów .pozdrawiam
OdpowiedzUsuńPozdrawiamy serdecznie z Orawy. :)
Usuń