Sobotnie przedpołudnie spędziliśmy z naszymi koniskami skupiając się przede wszystkim na wyczyszczeniu ich z tygodniowego kurzu i błota (przez tydzień naszej majówki nikt ich nie zmuszał do utrzymywania czystości). Pogoda od rana do południa przeszła korzystną ewolucję - przestało siąpić i zaświeciło słońce. Miałam po południu zrobić dzień gospodarczy - sprzątanie i takie tam, ale stwierdziłam, że skoro słonko świeci i wreszcie jest ciepło, to zabiorę chłopaków na lody. Już dawno mama jednego z kolegów Krzysia polecała nową lodziarnię, więc w sam raz byłaby okazja do sprawdzenia czy lody stamtąd są rzeczywiście takie pyszne. Ogłosiłam chłopakom radosną nowinę i zapowiedziałam, że plan zrealizujemy pod warunkiem, że zjedzą cały obiad. Chłopcy wiedzą, że w tej kwestii nie ma dyskusji, bo jestem nieustępliwa i jeśli nie zjedzą posiłku właściwego, deser przepada. Tym razem, po wybieganiu w stajni, bez problemu obiadek zmieścił się w brzuszkach i mogliśmy iść na lody.
Zbierając się do wyjścia wrzuciłam do torebki aparat - tak na wszelki wypadek. Poszliśmy w samych bluzach, bo przecież świeciło słońce... Po kwadransie spaceru w stronę lodziarni okazało się, że był to błąd, bo zaczęło kropić, a z dala słychać było pomruki burzy. Nie byliśmy nawet w połowie drogi, więc zasugerowałam Michałkowi i Krzychowi, żebyśmy wrócili. Zaprotestowali z całą siłą - no bo jak tu zawracać, bez zjedzenia lodów, skoro to był cel wyjścia... Deszcz przeleciał, znowu się rozpogodziło. Zjedliśmy lody (rzeczywiście pyszne), więc zaproponowałam chłopakom penetrację pobliskiego parku. Chciałam się rozejrzeć za jakimś żółciakiem.
Michał i Krzyś, po sporej dawce cukru z lodów, pognali parkowymi alejkami nie zwracając uwagi na otoczenie. Ja szłam zdecydowanie wolniej i rozglądałam się głównie po pniach drzew. Kiedy, nie widząc niczego żółtego, spuściłam wzrok ku ziemi, zobaczyłam wychodzące na asfaltową alejkę mitrówki - stare, wyrośnięte, rosły na granicy ziemi i alejki. Zawołałam chłopaków i zaczęliśmy penetrować krzaki między alejką, przy której rosły grzybki, a ogrodzeniem posesji przylegającej do parku.
Mitrówki były wszędzie - większość już w stanie zejściowym, ale nie brakowało i takich w słusznym wieku i dobrej kondycji. Krzychu zajęczał, że nie mamy koszyka. Pocieszyłam go, że mam dwie lniane torby wzięte na wszelki wypadek, a właściwie na wypadek dorwania żółciaka. Krzyś jeszcze upewnił się, że w parku możemy pozbierać mitrówki i przystąpił do dzieła. Michałek nie był zainteresowany pozyskiem, został na alejce i biegał sobie tam i z powrotem.
Znowu zaczęło kropić, ale w zaistniałej sytuacji zupełnie się tym nie przejęliśmy - ja robiłam zdjęcia, a Krzyś zbierał.
Między mitrówkami półwolnymi zaplątało się kilka zejściowych naparstniczek stożkowatych.
W parku żółciaka nie znaleźliśmy, ale ponieważ znowu się rozpogodziło, zaproponowałam powrót do domu drogą, przy której jest kilka znanych miejscówek żółciakowych. Na jednej z nich czekały na nas młodziutkie wachlarze.
Krzychu aż zzieleniał z radości, ze tyle grzybów znaleźliśmy podczas wyjścia na lody.
Wróciliśmy do domu na tyle późno, że nie było najmniejszego sensu brać się za jakiekolwiek sprzątanie. Znacznie pilniejsze było szykowanie kolacji, zwłaszcza, że i Pawełek wrócił z warsztatu i był po pracy równie głodny jak my po spacerze. Mitrówki zjedliśmy na kolację z jajkiem i oscypkiem. Żółciak zostanie przerobiony na mieleńce w poniedziałek. A za chwilę ruszamy na poszukiwania pierwszych maślakó 2017.:)
Pozwolisz Dorotka że tylko jęknę, o rany.Nawet na spacerze po parku,no niech będzie,wspaniale.Zółciak siarkowy cudowny.A na tej patelni,pachnie az na Mazurach.Maślaki na pewno na was czekają
OdpowiedzUsuńTak się trafiło... Zagrzybiło nas ostatnio. Zdradzę Ci Ewo przed czasem, że maślaczki też były.:)
Usuń