Pierwsze orawskie koźlarze zbierało się zazwyczaj już w pierwszej połowie lipca. Kolejne dostawy pojawiały się z mniejszą lub większą regularnością aż do połowy sierpnia, kiedy to następowała kozakowa eksplozja i w tych samych punktach można było napełniać koszyki co dwa - trzy dni. Krzyś doskonale pamięta jak rok temu kosił koźlarze i już od dłuższego czasu dopytywał, kiedy pójdziemy w łąki, na słowackie miejscówki "czerwieniaków". Dotychczas jednak koźlarze się nie raczyły pojawić; znaleźliśmy co prawda ze trzy pojedyncze sztuki w ciągu wakacji, ale do standardowego wysypu nie doszło. Kiedy przywiozłam z końskiego spaceru kilka sztuk koźlarzy, w Krzychu obudziło się tak mocne pragnienie nazbierania tych grzybków, że nie było mowy o odłożeniu wyprawy na koźlarze na jakiś inny termin - musieliśmy wyruszyć na nie najszybciej, jak to było możliwe. Co prawda nastawiałam Krzysia na to, że grzybków może w ogóle nie być, bo te, które ja znalazłam pojawiły się w jednym miejscu, gdzie indziej nic nie wyrosło, ale jemu i tak wyobraźnia malowała piękne wizje kopiastych koszy.
Przeprawiliśmy się przez strumyk i maszerowaliśmy w stronę granicy. Towarzyszyła nam Babia panosząca się na bezchmurnym błękicie sierpniowego nieba. Z drugiej strony, w dolinie zalegały urokliwe mgiełki.
Żeby było szybciej, nie szliśmy wyjeżdżoną droga, tylko na przełaj, przez wysokie trawy. Drogę torował Krzyś, który po przebyciu pierwszych metrów stwierdził, że ma już całe mokre spodnie i wodę w gumowcach, ale nie zamierza się tym przejmować. Pochwaliłam tę postawę godną najwytrwalszego grzybiarza i poczłapałam dalej za prowadzącym nas Krzysiem.
Trawy poprzetykane były milionami pajęczyn, które błyszczały rosą w świecącym coraz mocniej słońcu. Trudno się było nie zatrzymać przy najpiękniejszych choćby na chwilę i nie popatrzeć na misterne plecionki.
Dotarliśmy do pierwszej miejscówki położonej wśród łąk. Wypuściłam Krzycha jak psa gończego, a sama zajęłam się fotografowaniem zroszonych zimowitów. Chciałam, żeby to Krzyś dorwał pierwsze grzybki. Miejscówka okazała się jednak totalnym niewypałem; nie było ani jednego kozaczka. Pocieszałam Krzysia, że dalej może być lepiej.
Szliśmy dalej pod górę, ku granicy. Nad nami świeciło pełne słońce, ale w dolinie, w której leży Lipnica, snuły się mgły. Wieś nimi spowita wyglądała znacznie lepiej niż w pełnym oświetleniu; Ania i Krzyś podziwiali widoki.
Doszliśmy do granicy. Teraz trzeba było pokonać cała szerokość łąki, aby znaleźć się w kolejnym koźlarzowym punkcie. To właśnie tam dorwałam grzybki podczas spaceru z Latoną. Krzyś wysforował się na prowadzenie i darł biegiem pod znajome osiki.
Jego wysiłek został nagrodzony jednym czerwonym łebkiem wystającym z trawy. Bogato nie było, ale motywacja do dalszych poszukiwań wzrosła. Poszliśmy dalej, do kolejnych miejsc, a tam czekały na nas następne koźlaki. Nie rosły gromadnie, ale od czasu do czasu coś wpadało w nasze łapki.
Trafił się nawet jeden grubas - koźlarz topolowy. Gatunek ten jest bardzo rzadki na Orawie, więc znalezienie go bardzo cieszy.
Zrobiło się ciepło, a nawet bardzo ciepło. Bluzy wylądowały w plecaku, więc miałam nadal co nosić, mimo iż pozbyłam się kanapek, które Michaś i Krzyś wpakowali do swoich brzuszków.
Do niektórych miejscówek można było dojść wygodną droga, ale nie wszędzie było tak łatwo. Okazało się, ze w jednym miejscu drzewa powaliły się na drogę, tworząc nieprzebytą plątaninę gałęzi i traw, które wybujały wysoko. Trzeba było ten odcinek obejść przez zarośla składające się głównie z pokrzyw. Ania i Michaś założyli z powrotem bluzy z długimi rękawami, a Krzychu stwierdził, że jest takim debeściakiem, że pokona gąszcz pokrzyw w krótkim rękawku. Ruszył na nie z okrzykiem bojowym i przeszedł te kilkanaście metrów krzycząc i śmiejąc się. Ciocia Ania była pod wrażeniem.:) Michaś natomiast, który szedł ostatni, narobił wrzasku wyzywając pokrzywy od chamskich i bezczelnych i pyskując do mnie, że to tak bardzo boli... Musiałam po niego wrócić i przetransportować go w miejsce bezpieczne i nie grożące jego delikatności. Ciocia Ania była w szoku - nie wiedziała, że ten spokojny, grzeczny Misiu potrafi taką awanturę zrobić. A ostatnimi czasy awanturowanie się wychodzi Michałkowi doskonale...
Jakoś przetrwaliśmy Michasiowy wybuch i doszliśmy do ostatniej łąkowej miejscówki. Tu czekało na nas sporo grzybków i mogliśmy się przez chwilę nacieszyć prawdziwym pazerniactwem.
Tyle mieliśmy w koszyku przed wkroczeniem do granicznego lasu. Teraz rozpoczynaliśmy polowanie na inne niż koźlarze gatunki.
Dołożyliśmy do kozaczków borowiki szlachetne i ceglastopore. Szału nie było, ale coś tam udało nam się znaleźć.
Kiedy fotografowałam koszyczek w pięknych okolicznościach przyrody, wypatrzyłam jeszcze jednego prawuska rosnącego w trawie dwa metry od koszyka. W czasie, kiedy ja robiłam fotki, cała trójka moich towarzyszy stała dokładnie nad grzybkiem, którego zobaczyłam. Kiedy go zrywałam, ciocia Ania oświadczyła, że się w związku z tym obraża i strzeli focha zaraz po tym, jak zostanie bezpiecznie wyprowadzona z lasu.;) Później chyba jednak zapomniała, że ma się pogniewać o tego borowika, który nie był dla niej przeznaczony.:)
Foch i śmiertelna obraza odłożone na zaś ��
OdpowiedzUsuńCiocia Ania
Poczekamy do zaś, a po drodze może się trafić jakiś las z niedźwiedziem albo innym zwierzem.;)
UsuńDziękuję za zdjęcia i piękne opowieści grzybowe,Krzysiu de best
OdpowiedzUsuńKrzychu niedługo chyba będzie musiał swój fanklub założyć.:)
Usuń