Jeszcze przed powrotem z wakacji Krzyś dopytywał, kiedy pójdziemy na szmaciaki. Bo one takie wielkie i piękne są! Mowa oczywiście o siedzuniach sosnowych, które przed zmianą nazewnictwa były zwyczajnymi szmaciakami gałęzistymi, a nie siedzuniami. U nas w dalszym ciągu mówi się na nie po staremu - szmaciaki. Zapewniłam Krzysia, że pojedziemy po nie w najbliższym wolnym dniu, kiedy juz spokojnie osiądziemy w Krakowie po wakacjach i zlocie na Mazurach. Dzień taki nastał w niedzielę. Krzyś pierwszy raz obudził się o czwartej z pytaniem, czy możemy już jechać. Argument, ze jest ciemno, nie do końca do niego przemawiał, bo na biurku, obok scyzoryka, leżała latarka. Na szczęście sen jeszcze do mojego małego grzybiarza wrócił i mogliśmy spokojnie dospać do szóstej. Za oknem siąpił deszcz. To taka oczywista tradycja niedzielna, powtarzająca się nad wyraz często - co niedziela, deszczyk. Pawełek nawet stwierdził, że dzięki temu konkurencji w lesie mieć nie będziemy. Wkrótce bardzo się zdziwił.
Dojechaliśmy do lasu. Wszystkie parkingi były tak zapchane samochodami, że nie było jak się wepchać. Deszcz nie powstrzymał konkurencji... Zresztą prawie przestał padać i na szybę spadały tylko pojedyncze kropelki. Krzyś, ze łzami w oczach, wybuchł - "Trzeba było jechać w nocy! Jak wstałem. Teraz nam wszystko wykosili!" Buuu... W końcu zaparkowałam na poboczu, w wielkiej kałuży. Tylko takie miejsce nam się ostało. Zapewniałam Krzysia, że na pewno coś dla nas w lesie zostało, chociaż widząc tyle grzybiarskich bryk, można było zwątpić w to, co się mówi. Ruszyliśmy w las.
Najpierw penetrowaliśmy oczywiście szmaciakową miejscówkę. Niestety w ciągu roku zniknęło z niej wiele sosen. Teraz nasze grzybki muszą rosnąć przy ściętych pniach, a nie żywych drzewach. Ale rosną. I to było najważniejsze.
Nie było ich tyle, ile podczas ubiegłorocznego, najobfitszego siedzuniobrania, ale i tak w szybkim tempie zapełnialiśmy koszyki.
Krzyś szalał. Pozyskiwał swoje znaleziska, zanim zdążyłam je sfotografować.
Pomiędzy siedzuniami trafiały się też pojedyncze podgrzybki. Dwa koszyki były pełne. Poszliśmy do samochodu, żeby wymienić kosze. Czekały jeszcze trzy. To znaczy, właściwie to czekały dwa, ale Krzyś oddawał mi swoje szmaciaki, więc kilka podgrzybków szybko przełożyliśmy do koszyków szmaciakowych i z trzema pustymi zasobnikami ruszyliśmy w głąb lasu. Ze wszystkich stron słychać było nawoływania innych grzybiarzy. Chodziliśmy po dobrze już przetrzebiony terenie.
W wielu miejscach rosły podstarzałe już opieńki ciemne. Nikt się na nie nie połakomił. Dotrwają swoich dni w lesie i rozsieją zarodniki, dając poczatek życia kolejnym pokoleniom.
Kierowaliśmy się w stronę miejscówek na lejkowce dęte. Tak mi się ten gatunek marzył, że niespecjalnie nawet rozglądałam się po drodze za innymi grzybami. Zależało mi przede wszystkim na nich, bo w tym roku znalazłam ich zaledwie 5 sztuk, a z takiej ilości ciężko będzie nawet jednego pieroga ukleić. Niestety, lejkowce nie wyrosły równiez w tym lesie. Zamiast nich bez trudu znaleźliśmy kilka borowików szlachetnych i sporo muchomorów czerwieniejących. Z tych muchomorów też byłam zadowolona, bo w tym roku na Orawie były bardzo deficytowym gatunkiem.
Jak już się naocznie przekonałam, że moich lejkowców nie ma, zaczęłam się baczniej przyglądać wszystkim pozostałym grzybkom. Michaś chodził z tatą Pawełkiem, a Krzychu ze mną. Oglądaliśmy i wąchaliśmy kolejne znaleziska. W wielu miejscach wyrosły przepiękne rycerzyki czerwonozłote - młodziutkie grubasy. Niektórzy jedzą ten gatunek grzybów, a mój,nieżyjący juz wujek, twierdził nawet, że nie ma lepszych grzybów niż rycerzyki. Ja próbowałam ze dwa razy, ale to zdecydowanie nie mój smak. Rycerzyki służą mi zatem wyłącznie do pozowania.
Podobnie zresztą jak twardówka anyżkowa i lejkówka zielonawa. Obydwa te gatunki są zjadliwe, ale tak walą anyżem, że sam zapach mnie do nich zniechęca. Ale jeżeli lubicie zapach anyżu, proszę bardzo - te dwa grzybki spokojnie możecie pakować do koszyków. O pomyłce nie ma mowy, bo aromat je zdradza co najmniej na metr.
Im dalej zagłębialiśmy się w las, tym więcej trafiało nam się muchomorków czerwieniejących. Wiele z nich zostało już wyrwanych i porzuconych przez tych,którzy przyjechali wcześniej niż my. Krzyś wyzywał niszczycieli dobrych grzybów, stwierdzając, że tumany powinny mieć zakaz wstępu do lasu.:) Musiałam trochę stanąć w obronie tych "tumanów", bo przecież czasem trzeba wyrwać grzybka, żeby go obejrzeć i nazwać. Zbieraliśmy wszystkie dorodne muchomorki, nawet te świeżo wyrwane. Zawsze to dla nich jakiś ratunek.;)
A to dowód, ze były również szlachetniaki. Ostatnio stały się zbyt pospolite i żadnego nie uwieczniłam przed zerwaniem.
Wyrosło też dla nas kilkanaście młodziutkich borowików ceglastoporych. To dobry prognostyk - jak rosną świeżaki, to znaczy, że jeszcze nie ma końcówki megawysypu tegorocznego.
Po raz pierwszy w tym lesie trafiły nam się maslaki szare. To Pawełek je znalazł.:)
Rosną też moje ukochane pieprzniki trąbkowe. Są na razie malutkie, ale one jeszcze mają czas. I tak nikt się nimi nie interesuje specjalnie. Wyrosną i przetrwają nawet do grudnia, jak rok temu.
Wróciliśmy do domu przed trzynastą. Dałam chłopakom kosmiczną zupę (ponoć najlepsza zupa zaraz po pomidorowej), włączyłam prąd pod ziemniakami na drugie danie i zabrałam się za czyszczenie i przerób pozysku. Nie mam już niestety miejsca w zamrażarce, więc nagotowałam trzy gary sosu - ze szmaciaków, z borowików szlachetnych z dodatkiem garstki pieprzników trąbkowych i z mieszanki - podgrzybek, pociec, maślaki. Sosiki były degustowane na kolację i nie wiadomo, który lepszy. Wszystkie były wyśmienite. Muchomorki i spora część szmaciaków trafiły do słoików w zalewie octowej i dołaczyły do zimowych zapasów.:) Wieczorem byłam zmordowana obróbką, a dziś złapałam się na myśleniu o tym, jakby się tu w ciagu tygodnia wyrwać jeszcze na jakieś grzybobranie.:)
Wreszcie się doczekałaś :)
OdpowiedzUsuńO tak! Od powrotu z wakacji koszę i przerabiam.:) To rekompensata za dwa prawie stracone grzybowo miesiące.
UsuńDorotko tak mnie rozbawiło ostatnie zdanie,rany,a śnią Ci się też czy w nocy masz spokój? Ceglasie takie cudowne.malutkie i trąbeczki śliczne,niech rosną i jak najwięcej,piękności zdjęcia.Nie mogę się nadziwić że Krzyś takim zapalonym grzybiarzem jest.A zdjęcia Pawełka nigdy nie wstawisz,takiego jak on zbiera grzybki,co on zbiera,jakie lubi? Pozdrawiam was Moja Menażerio kochana
OdpowiedzUsuńEwa! Czasem mi się śnią. Nie wiedzieć czemu ostatnio śniły mi się smardze jadalne.
UsuńKrzychu jest strasznym pazerniakiem. Dumna z niego jestem.:)
Pawełek najczęściej chodzi po lesie w sporej odległości; ciężko mu fotkę strzelić. A lubi wszystkie, jeśli jest ich dużo.:)
O kurcze o szmaciaku zapomniałam,mówiłam ci że raz w życiu miałam go z 30dkg i ugotowałam zupę i nigdy nie zapomnę tego smaku,orzechowy,pyszny,gratuluje wam ze go nazbieraliście <3
OdpowiedzUsuńDziękujemy i pozdrawiamy!
UsuńDorotko jesteś niesamowita w tym pozyskiwaniu i przerabianiu tylu gatunków.Podziwiam.
OdpowiedzUsuńBożenko, sam wiesz jak to wciąga.:) Też bez ustanku pozyskujesz i przerabiasz co tylko się da.:)
Usuńjuż biorę coraz mniejszy koszyk ,żeby tyle nie przywozić lub myślę kogo czym obdaruję z lasu / świeżym/ bo Jurek buntuje się na dania z grzybami , a ile możemy zjeść we dwójkę
UsuńPawełek też marudzi, że ciagle tylko grzyby i grzyby.:)
UsuńBardzo dziękuję za ten wpis. Pozbyłam się wszelkich wątpliwości i dzisiaj zajadamy zupę "szmacianą". W planach marynowanie siedzunie. Pozdrawiam- Ewa.
OdpowiedzUsuńCieszę się, że pomogłam w rozwianiu wątpliwości.:) Smacznego! Jedzcie na zdrowie.
UsuńPozdrawiam serdecznie!