Już trzecią niedzielę z rzędu spędzaliśmy na Ponidziu. To już ostatni wyjazd do Buska zdroju w tym roku, bo Pawełkowi skończyła się sanatoryjna mordęga i przywieźliśmy go do domu. Zanim jednak dotarliśmy do Krakowa z odzyskanym tatusiem, był przed nami cały dzień, co prawda niezbyt długi, bo listopadowy, ale wolny - wyjazdowy.
Po cudownej, słonecznej sobocie, niedzielny poranek budził się w ślimaczym tempie z deszczem i czarnymi chmurami. Chłopcy, którzy sobotnie popołudnie spędzili na szaleństwach w parku trampolin, gdzie byli na imprezie urodzinowej koleżanki, byli tak zmęczeni, że rano nie mieli specjalnej ochoty na wstawanie z łóżka. Nawet Krzyś, który od środy z nasilającą się częstotliwością powtarzał: "Chcę do taty!", nie mógł się zmobilizować do wstania. Nie pospieszałam ich zbytnio, bo padał, więc długość spaceru i tak trzeba byłoby dostosować do panujących warunków. Wyjechaliśmy dopiero parę minut przed ósmą.
Za Krakowem deszcz ustał, ale droga była mokra, a miejscami również przymarznięta. Jechaliśmy powoli, a i tak, przed jednym z rond (na trasie z Krakowa do buska jest ich 13; chłopcy przeliczyli), nawet wpadliśmy w mały poślizg, prawie, kontrolowany. Czas jazdy wykorzystaliśmy na naukę - Michałek uczył się opowiadać legendę o Lechu, Czechu i Rusie, a Krzychu alfabetu. Dobrze nam ta nauka poszła, bo dzisiaj chłopcy dostali szóstki.:)
Powoli, bo powoli, ale skutecznie posuwaliśmy się do przodu i dotarliśmy przed budynek sanatorium. Pawełek musiał opuścić pokój, więc wpakowaliśmy jego bagaże do samochodu i pojechaliśmy do ogrodu Zibiego. Król Ponidzia tym razem nie mógł z nami iść na spacer do lasu, bo miał inne plany, ale czuł się w obowiązku, aby wskazać nam właściwy las i doprowadzić do niego. Jechaliśmy więc za Zibiowozem. Po drodze, w okolicy centrum Buska, dosiadł się do Zibiego Włodziu, z którym też niejednokrotnie chadzaliśmy po lasach. Dojechaliśmy szybciutko do lasu, gdzie przywitaliśmy się z Włodziem, chwilę powspominaliśmy dawne czasy, a ja uwieczniłam spotkanie na serii fotek. Michaś i Krzyś nie załapali się na zbiorowe zdjęcie, bo od razu popędzili w las. Zibi z Włodkiem odjechali, a ja z Pawełkiem ruszyliśmy za chłopakami.
Nie chcieliśmy jechać w tym dniu daleko od Buska, bo na 13 mieliśmy się jeszcze stawić na obiad w sanatorium, a było już dość późno, więc Zibi doprowadził nas do miejscówki tuż za miastem. Ja już kiedyś byłam w tym lesie, ale dla chłopaków była to pierwsza wizyta w tym miejscu. Zaczęliśmy spacer od sosny rosnącej tuż za leśnym parkingiem.
Jest tam umieszczona tablica informacyjna, wiec każdy może sobie przeczytać, czemu ta właśnie sosna została pomnikiem pomnikiem przyrody.
Jej gigantyczne, odsłonięte korzenie robią naprawdę niesamowite wrażenie.
Obejrzeliśmy dokładnie system korzeniowy szczudłowatej sosny i ruszyliśmy dalej w las. Pamiętałam, że byłam tu z Zibim jakoś tak właśnie w listopadzie czy grudniu i zbieraliśmy wtedy uszaki. Liczyłam więc właśnie na ten gatunek. Na początku spaceru nie trafiliśmy jednak ani na uszaki, ani na żadne inne jadalne grzyby.
Za to nie brakowało wszelkiego rodzaju galaretek grzybowych. Najczęściej w oczy rzucały nam się kisielnice kędzierzawe - same tłuściutkie i wypasione. Krzyś stwierdził, że powinny ożyć i zacząć pełzać jak gąsienice. Jest to zdecydowany postęp w stosunku do kisielnic, bo jeszcze wiosną nie kojarzyły się Krzysiowi z niczym innym poza kupą.
Drugie miejsce pod względem liczebności zostało opanowane przez trzęsaki mózgowate. Chyba nigdy dotychczas nie widziałam ich w takiej ilości, jak w tym roku na Ponidziu, podczas kolejnych wizyt w Busku.
Nie brakowało też rozmaitych nadrzewniaków, z których uwagę zwracały gromady próchnilców maczugowatych i rodzinki gmatwic chropowatych.
I wreszcie, po blisko godzinnym spacerze, trafił się pierwszy jadalniak - dobrze schowany pod ściółką kolczak obłączasty. Już nie pamiętam kiedy tak się cieszyłam na widok przedstawiciela tego gatunku.:)
Dalej było coraz ciekawiej. Najpierw Krzyś odkrył zgromadzenie biedronek. Na niewielkiej przestrzeni było ich kilkadziesiąt. Chyba szykowały się do zimowego snu pod warstwą igliwia, drobnych kawałków drewna i ziemi. Pawełek stwierdził, że chyba już nie żyją, ale niektóre z nich gramoliły się niezdarnie, więc tak całkiem nieżywe nie były. Może części z nich uda się przetrwać do wiosny.
Tuż obok słychać było stukanie dzięcioła, ale mimo wypatrywania, początkowo nie udawało nam się zlokalizować drzewa, w które walił swoim dziobem. Dopiero po chwili wyczułam na jednym drzewie wibracje spowodowane uderzeniami dzięciolego dzioba - już wiedzieliśmy gdzie dokładnie patrzeć. Mimo to, dostrzeżenie ptaka pracującego w rozwidleniu konarów na samym prawie wierzchołku drzewa, wcale nie było łatwe. Jednak wypatrzenie dzięcioła nie było w tym spotkaniu najciekawsze. O wiele bardziej zdziwiło nas, jak mocno czuje się kucie dzięcioła po przyłożeniu ucha do pnia drzewa, które jest ostukiwane. Słychać nie tylko dźwięk biegnący wewnątrz pnia, ale również drgania jakby całego drzewa. Siła dzięciolego dzioba musi być naprawdę ogromna.
Szliśmy dalej. Rozglądałam się po drzewach zamiast patrzeć pod nogi i niewiele brakło, a wylądowałabym w gigantycznej, bagnistej kałuży. Dobrze, ze Pawełek był czujny i w ostatniej chwili huknął, żebym patrzyła, gdzie ide, a nie tylko za tymi grzybami...
Jednak patrzenie za grzybami opłaciło się - wytropiłam młodziutkie owocniki orzechówki mączystej. Pawełek, widząc, że znowu robię zdjęcia, zapytał, co ja tam znalazłam. Odpowiedziałam, ze orzechówkę, a on dokończył - mączystą! Potwierdziłam, na co Pawełek wpadł w samozachwyt. Zapamiętał taką trudną nazwę! I została mu w głowie prawie przez rok.;) "No popatrz Dorotka, jak ja się znam!" Taki z siebie był dumny.
Po orzechówkach w oko wpadła mi niezwykle liczna rodzina galaretnic pucharkowatych. Porastały spróchniały pniak pozostały po powalonym drzewie. Chłopcy w ogóle się nimi nie zainteresowali, bo zajęli się mierzeniem prędkości biegania, a Pawełek objaśniał jak mają to robić przy pomocy dżipsa.
Chwilę później serce skoczyło i radośnie powyżej mózgu.;) Zobaczyłam tysiące lejkowców. Zawołałam chłopaków i zaczęliśmy się razem rozglądać po tym kawałku lasu. Lejkowce dęte były wszędzie - rosły w kępkach, czarcich kręgach, szeregach. W życiu nie widziałam ich tyle w jednym miejscu!
Po chwili, kiedy przystąpiłam do szczegółowych oględzin, emocje opadły - grzybki były już w stanie zejściowym. Większość miała nadgnite kapelusze, a te, które w dotyku wydawały się jeszcze całkiem dobre, nie pachniały już tak jak powinny.
Chodziłam między lejkowcami i powtarzałam, ile to dobra się zmarnowało, ile można byłoby koszyków napełnić tymi wspaniałymi grzybami i czemu Zibi ich nie znalazł, kiedy były w kwiecie wieku. Pawełek zaznaczył miejscówkę na dżipsie, jakby nie wiedział, ze za rok czy dziesięć lat trafię w to miejsce z zamkniętymi oczami, bez żadnego wspomagania. Do dziś nie mogę przeboleć tych zmarnowanych lejkowców z Ponidzia.
No dobrze... Ileż można oglądać skapciałe lejkowce... Wyszliśmy na ścieżkę rowerową, jedną z wielu, jakimi poprzecinany jest ten las. Kiedy byłam w nim ostatnio, nie było tam żadnych tras asfaltowych, a teraz można spacerować niczym w parku zdrojowym. Michałkowi i Krzysiowi bardzo ta dróżka spasowała, bo mogli na niej rozwinąć większe prędkości niż w lesie.
Chłopcy biegali, a ja patrzyłam, co rośnie przy drodze. Najwięcej było łyczników ochrowych.
Pawełek dostrzegł trzęsaki pomarańczowożółte.
A mnie zachwyciły leśne miseczki przyczepione do cieniutkich gałazek i napełnione wodą.
Weszliśmy ponownie w las. Chłopcy myśleli już intensywnie o obiedzie.
Mnie się tam na obiad specjalnie nie spieszyło i najchętniej zostałabym w lesie na dłużej. Oddaliłam się w krzaki i wreszcie znalazłam to, czego mieliśmy tu nazbierać - uszaki bzowe. Zawołałam Pawełka, żeby pomógł mi pozyskać te, do których nie mogłam dosięgnąć. Po rycersku przybył na ratunek, dzięki czemu w koszyku znalazło się kilka sztuk więcej. Za wiele tego jednak nie było i koszyk wyglądał co najmniej marnie. Ale za to spacerek był jak zawsze cudny.
Na koniec obfociłam jeszcze fantastycznie powyginane lakówki ametystowe rosnące wśród bukowych liści. Nie rzucały się specjalnie w oczy, bo już nieco wyblakły i przybrały kolor podłoża, ale jak zauważyłam jedną, zaraz objawiły się ich koleżanki.
Kiedy ja robiłam ostatnie zdjęcia w lesie, chłopcy dreptali już przy samochodzie, obawiając się, że nie zdążymy na obiad. Trzeba było zostawić las i jechać na sanatoryjny posiłek - dla Pawełka ostatni, a dla nas pierwszy (Pawełek zamówił dla nas obiad w stołówce).
Zjedliśmy szybciutko obiad i pognaliśmy jeszcze do parku, żeby nakarmić wiewiórki. Michałek i Krzyś nie darowaliby tej atrakcji, a ja również z przyjemnością poszłam na jeszcze jeden krótki spacerek.
Zanim doszliśmy do ulubionej miejscówki wiewiórkowej, znalazłam na jednym z trawników trzy przepiękne gąsówki dwubarwne. Nie miałam jeszcze w tym roku przyjemności ich spotkać, więc bardzo, ale to bardzo się z nich ucieszyłam.:)
A później była zabawa z rudzielcami, jak zawsze, bardzo wesoła i przyjemna.
Kiedy orzeszki się skończyły, pozostało tylko udać się na parking i jechać do Krakowa. Powrót najlepiej wykorzystał Krzyś, który odespał trudy całego dnia.
Nareszcie tata w domku.Czy ubyło trochę kilogramów bo chyba z tych trzech na zdjęciu ma najmniejszy brzuszek hii Tyle gatunków spotkałaś w lesie,to nic że nie jadalne ale piękne,do popatrzenia.Szkoda że mam słabą pamięć i nie mogę wszystkich gatunków zapamiętać. No i szkoda lejkowców że zmarnowały się i nikt ich nie wyzbierał.Pozdrawiam Moją Menażerię,słońca dalej nie ma,ciągle pada
OdpowiedzUsuńPawełek się skurczył w tym sanatorium. Wcale się nie dziwię po zobaczeniu obiadu, jaki dostaliśmy w stołówce.:)
UsuńEwa! Ty masz bardzo dobrą pamięć. Nauczyłaś się rozpoznawać mnóstwo gatunków bez oglądania ich w naturze! Wszystkiego to nikt nie spamięta.
U nas wczoraj nie padało, ale dziś ma nadrobić to niedopatrzenie.;)
Pozdrawiam!
Napisałam i ktoś porwał mi tekst ,no wcięło.Napisalam ,że teraz już pogoda o wielu sprawach decyduje ,czy wycieczka czy spacer będzie przyjemny czy biegiem pod drzewo czy do auta.Taki park z takimi wiewiórkami które jedzą z ręki to frajda dla chłopców ,sama bym chętnie tak pokarmiła je orzeszkami:)Mam często dzięcioła za oknem kuchni w sadzie na starej gruszce i wali dziobem jak kilofem,słyszę go nawet przy zamkniętym oknie ,też piękne są.No to rodzinka Wasza w komplecie i pomału będziemy zbliżać się ku świątecznym klimatom ,dzieci może już piszą listy do Mikołaja? lub mowią co by chcieli pod choinkę :) no małymi krokami zbliżamy się ,patrząc co w sklepach to już prawie szaleństwo.Pozdrawiam jesiennie :)
OdpowiedzUsuńCieszę się, że chciało Ci się napisać tekst jeszcze raz, po wcięciu.:)
UsuńListy do Mikołaja zostały już dawno napisane i wysłane; chyba na początku listopada, żeby Mikołaj miał czas na przygotowanie właściwych prezentów.:) Zanim przyjdzie Mikołaj, czeka mnie jeszcze szaleństwo urodzinowe Krzysia - impreza w najbliższą sobotę; nieco przesunięta w czasie, żeby Pawełek też mógł być z nami. Po Mikołaju Gwiazdka i tak nam grudzień na prezentach upłynie.:)
Pozdrawiam mgliście, bo u nas świata na parę metrów nie widać.:)