Po zwiedzeniu krokusowej łączki i przylegających do niej krzaczorów bogatych w czarki, wsiedliśmy do samochodu i przejechaliśmy parę kilometrów dalej do jednej ze smardzowych dolinek słowackich. Nazywamy ją Zimową Dolinką od czasu, kiedy lata temu, gdy na świecie nie było jeszcze Krzycha i Michałka, byliśmy tam z Pawełkiem. U wejścia do dolinki panoszyła się wiosna, a po pierwszym zakręcie drogi wiodącej od końca do końca doliny, wpadliśmy w śnieżną zawieruchę, która była tylko tam. Po spacerze w śnieżnej zawierusze wróciliśmy wtedy do innego świata - na zewnątrz wciąż była słoneczna wiosna! Tak diametralnie odmiennych warunków pogodowych w tym miejscu nigdy więcej nie odnotowaliśmy, ale raz nadana nazwa na zawsze przylgnęła do tego miejsca.
W niedzielę, mimo pięknej i wręcz upalnej aury, za pierwszym zakrętem dolinkowej drogi też dało się odczuć powiew zimy; zrobiło się zdecydowanie chłodniej. Zanim jednak do tego zakrętu doszliśmy, spenetrowaliśmy bardzo dokładnie nagrzane, smardzowe miejsca na wejściu. Obiecałam chłopakom po dysze za każdego wypatrzonego smardza, więc zaangażowanie było ogromne. Nie zdajecie sobie nawet sprawy jak bardzo wierzyłam w ich młode, w pełni sprawne oczęta. Chodziliśmy w trójkę na czworakach usiłując wypatrzeć choćby milimetrowego smardzyka. I nic nie wypatrzyliśmy. Jedynym efektem tego etapu spaceru były mokre i obklejone błotem spodnie na kolanach. Trzeba było porzucić te beznadziejne poszukiwania i gonić Pawełka, którego rozsądek gnał do przodu i nie dawał cienia nadziei na pierwszego smardzyka. No cóż... Ja tam w kwestii grzybów nigdy rozsądkiem nie grzeszyłam i szłam za głosem serca, który od zawsze nakazuje szukanie nawet w zupełnie beznadziejnych okolicznościach.:)
Poszliśmy dalej, porzucając nadzieję na pięknych smardzykowych miejscówkach. Po kilkudziesięciu metrach powalił nas widok totalnie wygolonych zboczy po obu stronach dolinki. To była po prostu masakra. Las został wycięty w pień. Znam to miejsce od kilkunastu lat; zawsze coś tam wycinali, ale teraz wyglada to wszystko jak po przejściu potwora z mechaniczną piłą.:(
Wycinka nie zaszkodziła czarkom, które obsiadały każdy dostępny patyczek.
Krzyś ścigał się sam z sobą i co rusz wynajdował kolejne patyki zasiedlone przez coraz to liczniejsze gromady czarek. Bił rekordy w ilości grzybków przyrośniętych do jednej gałązki i był w tym bezkonkurencyjny.
Rosły też pojedyncze szyszkówki. Te pozyskiwaliśmy i umieszczaliśmy w koszyczku, który ze sobą zabrałam.
Niektóre szyszkówki miały nawet krokusowe towarzystwo. W dolince nie było krokusowych gromadek, ale pojedyncze sztuki się trafiały.
W dalszej części doliny jeszcze nie wszystko zostało wycięte, ale całe pasy lasu są położone wzdłuż drogi, więc to nie wróży najlepiej tym drzewom, które jeszcze rosną. Zdumiewa mnie, że wiele z pni wyciętych świerków ma niewielką średnicę i chyba nie osiąga jakiejś wysokiej ceny rynkowej, więc pozbawianie życia tak młodych drzew jest w moim odczuciu zupełnie bez sensu.
Leżące na ziemi drzewa zostały wykorzystane przez chłopców do zabawy. Zabroniłam im chodzić po leżących na stercie pniach, bo były rzucone byle jak i na moje oko groziły zawaleniem. Nie chciałabym wyciągać moich dzieci spod sterty drewna, którego ruszyć własnymi rękami by się nie udało, ale na pojedynczych drzewkach można było pojeździć. Michałek na koniu jeździć nie chce, ale na pniaczku jak najbardziej.:)
Z Zimowej Dolinki pojechaliśmy do Polski. Zatrzymaliśmy się tuż za granicą, w karczmie "Bacówka", gdzie chłopcy z tatą poszli na obiad, a ja do lasu. Jak nie mam czasu na codzienne wypady na grzyby, a jest okazja czegoś poszukać, to wcale nie muszę jeść; wolę w tym czasie pochodzić po lesie. A w ty lesie na granicy mam moje miejscówki na czareczki czarniutkie, piestrzenice kasztanowate i szyszkówki. Zazwyczaj trafiały się też oranżówki wrzecionowatozarodnikowe.
Poszli sobie zatem chłopcy na obżarstwo, a ja, z koszyczkiem w ręce, do lasu. A tu las przez zimę został okaleczony. Już na wstępie drogę zastąpiły mi sterty gałęzi porzuconych nie wiedzieć czemu na "moim" przejściu. Dalej nie było lepiej, tylko gorzej. Co kawałek musiałam się przedzierać przez pułapki zastawione przez drwali. Połowa drzew leżała powalona i rozczłonkowana na ściółce.
Trafiały się pojedyncze szyszkówki świerkowe, które skrupulatnie dokładałam do koszyczka. Nie było ich wiele, ale na bezgrzybiu i jedna szyszkówka nie jest zła.
Czareczek czarniutkich nie było, piestrzenic kasztanowatych nie było (znowu chodziłam na czworakach, żeby je dorwać), ale na pocieszenie znalazłam trzy stanowiska oranżówki wrzecionowatozarodnikowej.
One lubią sarenkowe bobki, ale nie te najświeższe, tylko taki nieco zleżałe. Czasem warto pochylić się nad zwierzaczkową kupą, żeby dorwać grzybka.
Z lasu wyszłam w idealnym momencie, kiedy chłopcy byli już najedzeni i właśnie wychodzili z karczmy. Wpakowaliśmy sie do samochodu i odwiedziliśmy jeszcze dwie smardzowe miejscówki.
Znowu uskuteczniałam chodzenie na czworakach, ale i tym razem moje poświęcenie nie przyniosło upragnionych efektów w postaci grzybka. Znalazłam za to róg jelonka; kolejny do kolekcji. Oczywiście Krzyś natychmiast przypomniał, że on w ubiegłym roku znalazł większy i ładniejszy. Tak, żeby matka nie była zbyt dumna z siebie.
Na miejscówkach smardzowych nie brakowało oczywiście lepiężników. Te, które wyrosły wcześniej, mają wyraźnie przemarznięte czubki. Zkwiatów korzystają pszczoły i motylki. Nawet dwa udało mi się złapać na kartę, co z motylkami nie zdarza mi się zbyt często.
Obok lepiężników kwitną zawilce, a kaczeńce dołączą do nich lada chwila. Na każdym kroku widać jak przyroda chce nadrobić czas zabrany jej przez zimę.
Ja już prawie straciłam nadzieję na znalezienie jakiegoś grzybka ponad te zaprezentowane powyżej, ale mimo tej beznadziejnej sytuacji, sprawdzałam do końca wszystkie miejscówki. NA ostatniej czekały małe piestrzenice kasztanowate. Cieszyłam się z nich nie mniej niż ze smardzów. Było ich 9 i wszystkie po kolei uwieczniam.
Na koniec odwiedziliśmy naszych gospodarzy w Lipnicy, gdzie, jak zwykle, zostaliśmy ugoszczeni i nakarmieni.
Od sąsiadów natychmiast przyszedł kot masochista - Krecik. Uwielbia być maltretowany przez dzieci, co jest wręcz niepojęte.
Z Lipnicy trzeba było już wracać do domku. Na kolacyjkę podsmażyłam zebrane szyszkówki, a później dodałam do nich całe dwa jajka. Chłopcy byli tak najedzeni obiadem i lipnickim poczęstunkiem, że wszystkie grzybki były dla mnie. Nawet Michaś nie chciał mi pomóc w jedzeniu.
Pierwszy motyl to Rusałka ceik z zimowego pokolenia. Drugi to pani Latolistek cytrynek. Latolistek to taki przebiśnieg wśród motyli, wylatuje jak tylko topnieje śnieg. A propos sarnich bobków, to ceik z pokolenia letniego czasem gustuje w rozkładających się różnych odchodach. Pozdrawiam serdecznie, Inka
OdpowiedzUsuńDzięki za podanie gatunków motylkowych! Zauważyłam, ze niektóre motylki lubią gówienka - czasem na końskich bobkach zasiadało całe stadko takich drobnych, błękitnych. A cytrynki faktycznie najwcześniej się objawiają; widziałam je już w marcu, ale zwiały sprzed obiektywu. Ja nie mam dość cierpliwości do focenia motyli, bo one wszystkie są nadpobudliwe. A ta rusałka taka poturbowana mocno była; pewnie niezbyt długo będzie się cieszyła wiosną.:( Pozdrawiam wiosennie!
UsuńNa tych końskich "bobkach" zasiada do grupowej biesiady prawdopodobnie Modraszek ikar. Pozdrawiam letnio?, Inka
UsuńMoże mi się uda zrobić zdjęcie, to poproszę o potwierdzenie.:) U nas też lato, więc cieplutko pozdrawiam.
UsuńCiesze się z waszej wycieczki ale jestem tez zasmucona.Gdybym to widziała na żywo to na pewno by się popłakała,jak można tak schlastać połacie ogromne lasu,jaki przykry widok na zdjęciach. Ludzie im długo nie wybacza,zawsze były wycinki ale nie było barbarzyństwa.U nas najbliższy las od miasta tak rozjechali,tak zaśmiecili gałęziami ze nie da rady spacerować,leśne drogi rozjechane na amen,rowerem nie wjedziesz a już nie mówiąc o moim chodziku.Ciesze się ze miałaś super kolacje. Chciałam spytać czy zebraliście czareczki? Czy nie chciałaś już czyścic,bo ja tak wszędzie zebram żeby ktoś mi zrobił słoiczek od przecieru taki malutki w zalewie. Może przekażesz moja prośbę do Krzysia,może by się jeszcze postarał hii dla Ewy .Sciskam mocno jak najmocniej kochana Menażerię
OdpowiedzUsuńLasy są zmasakrowane jak Polska długa i szeroka. Chyba żaden rejon nie uniknął tego losu.:(
UsuńJak czarki dotrwają do majówki, to zrobię słoiczek dla Ciebie.:)
przykry widok tak ogołoconego lasu w Zimowej Dolince...
OdpowiedzUsuńPodobno w innych słowackich dolinkach jest tak samo. Znajomi mówili.:(
Usuń