Przy śniadaniu Pawełek, obgadując mnie z naszą świąteczną gospodynią, stwierdził, że ja to tylko grzyby na spacerach widzę, a on tych grzybów wcale nie widzi, bo zupełnie się za nimi nie rozgląda. Później wyraził jeszcze żal z powodu niewykorzystywania jego uroczych zdjęć we wpisach na blogu. A przecież te jego zdjęcia są piękniejsze od moich, bo obrabiane na tysiąc sposobów. I to właśnie ta obróbka tyle czasu zajmuje, że ja nie mam cierpliwości na te jego fotki czekać. Wykorzystałam dziś te Pawełkowe wynurzenia i faktycznie patrzyłam na spacerze głównie za grzybami, a nie innymi okolicznościami przyrody i dzisiaj sobie napiszę własnie o grzybach znad Dunajca, a nie o spacerze jako takim. Zaczekam na obrobione, cudne zdjęcia Pawełkowe i dopiero wtedy pokażę co, oprócz grzybów, widzieliśmy.:)
W sobotę po południu popadało konkretnie. Deszcz bębnił po dachu również w nocy i wcale nie zamierzał przestać rano. Śnieg zniknął, a temperatura była bardzo przyjazna, czyli powstały idealne warunki dla zimowych grzybków. Zaraz po śniadaniu pan Jurek, miejscowy taksówkarz, zawiózł nas na Słowację, skąd mieliśmy zamiar, od Czerwonego Klasztoru, dojść do Szczawnicy przełomem Dunajca.
W punkcie wyruszenia na wędrówkę deszcz zmienił się w mżawkę, która wkrótce wygasła i nic nam na głowy nie kapało.
Pierwszym grzybem,jakiego spotkałam, był stary żółciak siarkowy. Ogromny owocnik obrósł drzewo dookoła. Od strony ulicy był w całości, ale po drugiej stronie pnia, tej od Dunajca, widać było, ze ktoś sobie parę wachlarzy siarczaka wyciął. Ucieszyłam się, jak to zobaczyłam, stwierdzając, że na szczęście nie cały grzybek się zmarnował i ktoś przynajmniej część owocnika zjadł sobie ze smakiem.
Taki nasiąknięty deszczem żółciak siarkowy bardzo intensywnie pachniał. Pierwszy raz czułam tak wyraźnie ten charakterystyczny zapach u tak zestarzałego grzyba.
Poszliśmy na dziedziniec Czerwonego Klasztoru, gdzie Pawełek robił zdjęcia zabudowaniom, a ja, wcielając w zycie Pawełkowe słowa, widziałam tylko grzyby. Ponieważ drzewna dziedzińcu nie było, a podłoże wyłożone zostało kamieniami, zaczęłam oglądać drewniane ławy poustawiane jedna na drugiej. To był strzał w dziesiątkę! Na odwróconych do góry nogami ławach rosły sobie niszczyce płotowe. Lubię te pospoliciaki, bo maja niesamowicie fotogeniczne hymenofory. Te klasztorne były wyjątkowo wypasione.
Obok świeżutkich młodziaków znajdowało się też sporo starych, martwych już owocników, które wyrosły w latach wcześniejszych.
Teren klasztoru obeszliśmy szybko, bo muzeum było nieczynne i ruszyliśmy wzdłuż Dunajca w stronę Szczawnicy.
Po przejściu kilkudziesięciu metrów wypatrzyłam na jednym patyczku stadko fałdówki kędzierzawej i kisielnicę. Powiedziałam chłopakom, żeby szli dalej, a ja sobie pofoce i zaraz ich dogonię, bo idę szybciej po oblodzonej drodze niż oni.
Na małym patyku bez trudu odwróciłam fałdówkę do góry nogami, żeby dobrze uchwycić jej charakterystyczny hymenofor z pofałdowanymi żyłkami łączącymi się z sobą w zupełnie nieprzewidywalny i na pozór chaotyczny sposób.
Na drugim końcu kija (bo wiadomo, że każdy kij ma ich dwa), rosły sobie dwie kupki kisielnicy kędzierzawej. Mimo wspólnego członu w nazwie fałdówka i kisielnica nie są krewniaczkami.
Kisielnice dopiero co wyrosły, wykorzystując sprzyjające warunki pogodowe. Jest teraz bardzo mokro, więc jakby mróz nie przyszedł, to ten gatunek miałby szanse zapanować w lasach.
Uwieczniłam panie kędzierzawe i stwierdziłam, ze z drugiej strony drogi, za polaną, nad Dunajcem, są bardzo obiecująco wyglądające krzaczory. Zamiast więc gonić chłopaków, których już nie było widać, poszłam sprawdzić nadrzeczne zarośla. Okazało się, ze nos grzybowy mnie nie zawiódł, bo w szybkim tempie zaczęłam znajdowaći pozyskiwać uszaki.
Gdybym ja to przewidziała, poprosiłabym chłopaków,żeby na mnie czekali. Ale sama im kazałam iść dalej... Zebrałam ucha tylko z kilku krzaków rosnących w kierunku słusznym, czyli zgodnym z kierunkiem naszego spaceru, a w druga stronę zostało mnóstwo nie sprawdzonego terenu. Aż mi żal serce ściskał na myśl ile tych bezbronnych uszaczków tam zostało na pastwę losu i mrozu, który ma wkrótce nadejść.
Kiedy już opuszczałam łęgowe zarośla, trafiłam na znacznie ciekawsze znalezisko niż uszaki. Na błotnistej skarpie, z której zjeżdżałam przy próbie podejścia do szlaku, rosły sobie na patyczkach maleńkie, czerwone czareczki. Widok tych uroczych miseczek zawsze jest uczta dla oczu, a na początku zimy ta uczta jest jeszcze wspanialsza niż wiosną.
Jak je już zobaczyłam, to oczywiście musiałam im zrobić pamiątkowe foty. Trochę czasu na tym zeszło, bo grzybki małe, a ja ciągle od nich odjeżdżałam na butach w dół. Po zmaganiach z przeciwnościami podłoża w końcu zrobiłam satysfakcjonujące mnie ujęcia i mogłam dalej spindrać się pod górę do szlaku.
Zaczęła się pogoń za chłopakami. Dobry kilometr darłam przed siebie z maksymalną prędkością, na jaką pozwalała oblodzona droga. Nie patrzyłam już za bardzo ani za grzybami, ani za innymi widokami.
Dognałam ich przy składowisku wyciętych jodeł, których widok zupełnie nie licował ze słowackimi ostrzeżeniami umieszczonymi co kawałek - POZOR! Zakaz wstępu do lasu. Teren Pienińskiego Parku narodowego. W wycięciu kilkudziesięciu ogromnych drzew teren parku najwidoczniej w niczym nie przeszkadzał. Drzewa były zdrowe. Jedynym mankamentem, jaki wpadł mi w oko, był młody czyreń rozwijający się na jednym z pni. Leżące drzewa oglądałam bardzo dokładnie, bo liczyłam na znalezienie na nich kielisznika jodłowego, grzybka, na którego bezskutecznie poluję od paru lat.
Dalej szliśmy już razem. Ja zazwyczaj na końcu, bo co jakiś czas zatrzymywałam się, żeby coś uwiecznić. Chłopcy nie zauważyli rosnącej tuż przy drodze kępy płomiennicy zimowej, ale mnie nie umknęła. To największa grupka owocników tego gatunku, jaką spotkałam w tym roku w Szczawnicy.
Szlak nie cały czas prowadzi nad samym brzegiem Dunajca. Czasem wchodzi się trochę w las. Tam miejscami były jeszcze trochę zimowe warunki - śnieg zamiast lodu na drodze i zmarznięta ziemia na poboczach.
To właśnie na takim fragmencie trasy znalazłam trzęsaki listkowate. Mimo plusowej temperatury owocniki były zupełnie zamarznięte i nie dało się ich bardziej oczyścić z przymarzniętego do nich śniegu.
Ostatnio trzęsaki listkowate widziałam równo rok temu, właśnie w tych okolicach; podczas ubiegłorocznego wyjazdu świątecznego do Szczawnicy. Owocniki były bardzo dorodne i sprawiły mi wielką radość swoją obecnością na trasie naszego spaceru.:)
Nad Dunajcem nie brakowało grzybków w kolorze żółtym. Zimą one chyba najbardziej rzucają się w oczy, bo jaskrawy kolor doskonale je eksponuje na tle jesienno-zimowego lasu.
Najpopularniejsze są oczywiście trzęsaki pomarańczowożółte, które rosną jak na drożdżach, kiedy tylko jest odwilż.
Równie dużo jest maleństw w takim samym kolorze, ale one nie rzucają się tak bardzo w oczy, bo mają gabaryty mikroskopowe. Do określenia ich gatunku też przydałby się mikroskop. Ale nawet jak się nie zna ich imienia, można podziwiać miseczkowate kształty wzniesione na trzonkach. Po "ściągnięciu" ich na kartę aparatu, zdecydowanie lepiej widać jak wyglądają.
Równie małe i urokliwe sa wszelkie łzawniki.
W pewnym momencie na niebie nawet błysnęło słoneczko i powiało ciepłym wiatrem. Zupełnie, jakby to była wiosenka, a nie poczatek kalendarzowej zimy.
W tych promieniach słońca zobaczyłam grzybka-cudaka. nie mam bladego pojęcia, co to za gatunek, chociaż ponad godzinę wertowałam grzybowe atlasy, żeby znaleźć chociaż grupę, do której można byłoby go przydzielić.
Owocniki miały bardzo urozmaicone kształty - od kominów, przez uszy po zupełnie nieregularne listeczki, zwoje. Wszystkie rosły na jednym pniu martwego, leżącego na ziemi drzewa, najprawdopodobniej olszy.
Nie miały praktycznie żadnego zapachu i były bardzo kruche, co zdecydowanie wyróżnia je spośród wszystkich innych grzybów o galaretowatym miąższu. Przez moment zastanawiałam się, czy to nie będą młode trzęsaki listkowate, ale szybko obaliłam tę koncepcję.
Przyjaciele z FB okazali się po raz kolejny nieocenieni. Bardzo szybko zidentyfikowali mojego cudaka. To buławka rurkowata, odmiana skręcona (Macrotyphula fistulosa var. contorta). Gatunek ten jest w Polsce rzadko spotykany i znajduje się na Czerwonej Liście. Cieszę się ogromnie, że go spotkałam. I dziękuję bardzo za ekspresową identyfikację delikwenta.:)
Przyjaciele z FB okazali się po raz kolejny nieocenieni. Bardzo szybko zidentyfikowali mojego cudaka. To buławka rurkowata, odmiana skręcona (Macrotyphula fistulosa var. contorta). Gatunek ten jest w Polsce rzadko spotykany i znajduje się na Czerwonej Liście. Cieszę się ogromnie, że go spotkałam. I dziękuję bardzo za ekspresową identyfikację delikwenta.:)
Ze spaceru przyniosłam kolejną partię uszaczków. Suszą się na kaloryferze. Mam nadzieję, że jutro kolejny pozysk zajmie ich miejsce.:)
Piękna galeria :)
OdpowiedzUsuńDziękuję! :)
UsuńBuławka śliczna, aż zazdroszczę.
OdpowiedzUsuńNa Ponidziu też na pewno gdzieś rośnie, bo przecież w Twoich lasach jest wszystko.:)
UsuńWiem, ale ją jeszcze trzeba znaleźć, alasów na Ponidziu dostatek.
OdpowiedzUsuńTo masz Zibi zadanie do wykonania.:)
UsuńWesołych i grzybowych! Do spotkania szybszego niż smardze.:)
OdpowiedzUsuń