Pawełek zaraz na pierwszy dzień zaplanował całkiem długi spacer, stwierdzając, że nie będziemy się przecież obijać, bo przyjechaliśmy do Szczawnicy po to, żeby się męczyć. W planie było przejście 15, 3 km (według mapy). Chcieliśmy przejść przez Białą Wodę, a dalej szlakiem na Wysoką i zejść do drogi w Szlachtowej, skąd jest już rzut beretem do naszego noclegu. Nie chcieliśmy być zmuszeni do powrotu na parking, więc do punktu wyjścia dojechaliśmy taksówką z panem Jurkiem, a później byliśmy już wolni. Co prawda pierwotny plan zakładał, że skorzystamy z busa, ale po sprawdzeniu rozkładu jazdy, okazało się, że poza okresem wakacyjnym, busy jeżdżą bardzo rzadko i nie uda nam się nimi dostać do wejścia do rezerwatu Biała Woda. Pan Jurek podjechał przed umówioną godziną i ekspresowo dowiózł nas na miejsce.
Wysiedliśmy na parkingu, na który zazwyczaj podjeżdżaliśmy własnym środkiem transportu i ruszyliśmy na szlak. Jeszcze przed początkiem rezerwatu powitał nas uroczy bałwanek stylizowany trochę na gumisia rycerza. Ponieważ temperatura była delikatnie plusowa, a z nieba spadała mżaweczka, bałwanek zaczął się trochę rozpływać. Krzyś nie pozostał obojętny na jego niedolę i zebranym z podłoża śniegiem szybciutko uzupełniła braki w bałwankowym jestestwie.
Kiedy Krzychu reperował bałwanka, ja przedarłam się przez zaspy, żeby sprawdzić jak miewają się znajome uszaki skórnikowate na równie znajomym pniaku. W ubiegłym roku uszaki skórnikowate w tym miejscu były naprawdę imponujące. Teraz prezentowały się nadzwyczaj marnie - nieliczne, zasuszone, zestarzałe.
Wypatrywałam też płomiennic zimowych, których rok temu było tutaj multum, ale teraz grzybnia odpoczywa i nie wytworzyła owocników.:(
Szliśmy rezerwatowa drogą, chociaż stwierdzenie "szliśmy" w odniesieniu do Krzysia nie było prawdziwe. On biegał, skakał, fruwał, dokazywał, przewracał się, wstawał, znowu skakał, rył w śniegu i tak dalej. Jak szczeniak wypuszczony z kojca po tygodniu bezczynności.
A ja dalej za grzybami patrzyłam i udało mi się wypatrzeć skórniki i czyrenie. Co prawda wolałabym inne gatunki, ale jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma.:)
Doszliśmy do wodospadu, który częściowo zamarzł. Kiedy Pawełek i ja uwiecznialiśmy lodowe konstrukcje, chłopcy zeszli na dół i zaczęli się bawić na lodzie.
Krzychu robił nawet wszystko, żeby się w tej wodzie wykąpać, ale zła matka kazała natychmiast opuścić niebezpieczny teren. Dyskusję pod hasłem: "Dlaczego???" zakończyłam krótko: "Bo ja tak każę". Wszak wiedzą nie od dziś co moze się stać, kiedy chodzi się po lodzie , który nie jest zbyt mocny.
Po drugiej stronie drogi, na wysokości wodospadu, jest kapliczka zamontowana na starym pniaku porośniętym przepięknymi hubiakami. Uwieczniłam je po raz kolejny.:)
Do końca Białej Wody Krzychu szalał, a w końcu dołączył do niego Michałek. Tarzali się obydwaj równo.
Na granicy rezerwatu znalazłam wreszcie płomiennice zimowe - całe trzy sztuki. W porównaniu z bogactwem zimówkowym z ubiegłego roku to tyle co nic, ale dzięki temu, ze były tylko te, to cieszyły ogromnie.:)
A tuż za granicą rezerwatu czekały na mnie wspaniałe, jędrne uszaki bzowe. Tam jest raptem parę dzikich bzów, ale za to grzybki wyrosły na nich gromadnie i jedną kieszeń plecaka udało mi się nimi napełnić.
W zbieraniu uszaków nieoceniony okazał się mój pomocnik grzybowy. Krzyś bez wahania wspiął się na krzak i zebrał z niego wszystkie grzybki, których nie mogłam dosięgnąć z ziemi. A na koniec sam spadł, bo się gałąź spróchniała złamała. Oczywiście nic, ale to nic się tym nie przejął i zaraz pognał dalej na szlak.
A czekało nas ostre podejście. Bez śniegu na pewno byłoby łatwiej, ale teraz nie brakowało mokrego, ciężkiego śniegu, w który zapadały się nogi.
Michaś miał kryzys na tym podejściu i nawet stwierdził, ze dalej nie da rady iść. Ja się nigdy nie cackam z sobą i z dzieciakami też za bardzo nie, więc Michałka pogoniłam dalej.
Motywacją dla Michałka okazało się Krzysiowe znalezisko. Tyle zostało z turysty, który szedł przed nami. "Wilki go zjadły!" - oświadczył Krzyś i Michałek natychmiast odzyskał siły. Krzychu chciał zabrać z sobą okulary bez jednego szkiełka i bez jednego zausznika, ale przekonałam go, że nie ma większego sensu zabierania takiego trofeum. Okulary zostały w śniegu, a Michaś darł pod górę.
Widoki z podejścia były przepiękne.:)
Krzyś, podczas podejścia miał jeszcze siły na wybieganie na boki i przerabiać zwyczajne świerki na uśmiechnięte choinki.
Dochodziliśmy do górnej granicy wspinaczki. Szłam pierwsza, żeby przecierać reszcie ekipy szlak, bo po takim głębokim śniegu najtrudniej idzie się pierwszej osobie, a ja mam chyba najlepszą kondycję w łazikowaniu.
Dotarliśmy do granicy polsko-słowackiej, na przełęcz Rozdziela. A tutaj czekała nicość - mgła, z której świata nie było widać albo widać go było tylko z bliska, magicznie i niezwykle. To była chyba najbardziej klimatyczna część naszej wędrówki - mgła, drzewa pokryte gruba warstwą śniegu, zabawy dzieciaków i ukojenie wśród gór, lasu i śniegu.
W tych okolicznościach przyrody cieszyłam się bardzo, ze nie ma lodowatego wiatru, bo wiem doskonale, jak potrafi dać wtedy w kość i przemrozić do szpiku kości, nawet jeśli nie ma wielkiego mrozu. Chłopaki jakoś to zimno lepiej znoszą niż ja, wiec dzisiaj mnie było dobrze, a im za gorąco.:)
Wyszliśmy ponad mgłę. Widoczność była tu na tyle dobra, ze widziało się kolejne znaczki niebieskiego szlaku. Szliśmy granicą.
Krzychu miał nadal nadmiar energii i kazał się focić w nietypowych pozach. Po raz kolejny żałowałam, że nie ma takiego połaczenia, które mogłoby przekazać Krzychową moc komuś innemu. Przydałaby się przede wszystkim Pawełkowi, który zaczął się okrutnie ślizgać i wytracać siły na utrzymanie pionu.
Na granicy grzybów za bogato nie było, ale wypatrzyłam przepiękną kolonię fałdówki kędzierzawej. Chłopaki odeszli daleko, a ja fociłam i fociłam.
Dogoniłam ekipę, kiedy zjeżdżała na tyłkach z kolejnego podejścia.
Widoki były nadal piękne, ale Pawełek, patrząc na zegarek i dżipsa stwierdził, ze musimy trasę zmodyfikować, bo idziemy bardzo powoli i musimy tak zrobić, żeby nas ciemności na szlaku nie zastały.
Żal mi trochę tej niezaliczonej trasy było, a w szczególności ostatniego etapu wiodącego (w założeniu) przez uszakowy las, ale się dostosowałam.
Zrezygnowaliśmy z zejścia przez schronisko pod Durbaszką do Szlachtowej na rzecz zejścia przez wąwóz Homole i pokonywanie dalszej trasy wzdłuż drogi, po chodniku. W razie nastania ciemności miało być łatwiej niż po górach.
Schodziliśmy zatem wąwozem Homole. Pawełek uwieczniał potok skuty częściowo lodem, a ja szukałam grzybków. Michaś i Krzyś zajęci byli rozbijaniem lodu na strumieniu i niekończącym się tarzaniem w śniegu.
To tu znalazłam pierwsze w tym dniu trzęsaki pomarańczowożółte, które zazwyczaj rosna wszędzie i są raczej pospoliciakami. A dzisiaj wcale ich wszędzie nie było.
Były tez kisielnice wierzbowe, do których nie było się tak łatwo dostać, bo rosły na stromym zboczu, które oferowało szybkie zjazdy w dół. Zjechałam tylko raz, ale się uparłam i gzybki uwieczniłam.:)
Przy wyjściu z wąwozu wyrosły też uszaki. Kiedy je uwieczniałam, nadeszli jedyni ludzie, jakich spotkaliśmy w tym dniu - para turystów, którzy tez nikogo wcześniej nie spotkali.:)
Dochodziliśmy do końca wąwozu Homole. Dalej trzeba było iść trzy kilometry wzdłuż drogi. To tam dopadła nas ciemność, ale zanim nadeszła, wypatrzyliśy z Krzychem jeszcze trochę uszaków.:)
Po powrocie na nocleg zrzuciliśmy przemoczone do cna ubrania i pognaliśmy na obiad. Pod koniec pierwszego dania Michaś zauważył, że je zupę widelcem... To był hit tego dnia. Jak się już zorientował, wziął łyżkę i jakoś dokończył jedzenie.:)
Po obiedzie zajęłam się pozyskiem. Uszaczki suszą się na kaloryferze, a jutro pewnie przyniesiemy im świeżych kolegów.:)
Spacer zarąbisty! Wprawdzie nie mogę wstać od stołu ale nic to! Dorotka mówi, że to mięsień przywodziciel mnie boli (cokolwiek by to nie znaczyło) ale i tak spacer był piękny. Mgła, nicość a potem piękne widoki. Magia! Rano się śmiałem, że idziemy zmęczyć dzieci. Porażka! Te smoki zmęczyły mnie. U nich regeneracja trwała moment. Pocieszam się tylko tym, że oni poszli już spać a ja nadal siedzę i palę sobie w kominku. Jutro przełom Dunajca. Przynajmniej będzie po płaskim. :)
OdpowiedzUsuńPaweł zwany Pawełkiem
No Dorotka, drugi dzień bardzo udany. Nie wiem tylko czemu Pawełek tak osłabł, przecież jest bezpośrednio po obozie kondycyjnym w Busku-Zdroju.
OdpowiedzUsuńObóz kondycyjny w Busku wobec obozu przetrwania to były wczasy.:)
Usuń