W górach, jak to w górach, pogoda zmienia się czasem bardzo dynamicznie. W niedzielę cały śnieg, jaki zastaliśmy po przyjeździe do Szczawnicy, spłynął, odsłaniając szaro-burość zimowej przyrody i ukryte w niej grzybki. Nie do końca wierzyłam prognozom przepowiadającym na poniedziałek opady śniegu i mróz, zwłaszcza, że kiedy w sobotę przed północą kładłam się spać, o dach ciągle bębnił deszcz. A jednak! Poniedziałkowy poranek był już porządnie poprószony śniegiem, który cały czas padał. Tylko temperatura przewyższała nieco prognozy i oscylowała w okolicy zera.
Pawełek przypomniał po przebudzeniu stary przesąd zgodnie z którym przez cały rok miało się darzyć tak, jak w wigilię. Zaśmiałam się i stwierdziłam, że skoro tak, to Michał z Krzychem przez cały rok będą się budzić przed czasem, a ja będę się do nich przytulać rano dłużej niż w powszedni dzień.:) Kierunek spaceru też był trochę podporządkowany przesądowi - wiedziałam, ze na Jarmucie rosną uszaki, a tam mieliśmy właśnie iść. Podarzyło się na tyle dobrze, ze teraz już wiem, co będę w przyszłym roku robić - pół dnia zbierać grzyby, a drugie pół dnia zajmować się ich obróbką.:) I na pewno będę się starać, żeby przesąd miał swoją moc.
Las wyglądał bajkowo. Wybrałam najłagodniejsze podejście na Jarmutę, żeby chłopakom było łatwiej. Oni nigdy na tej górce nie byli, a ja spenetrowałam ją za grzybami dość dokładnie. Podczas samotnego łazikowania wybierałam drogę przez chaszcze, po stromiznach, ale dzisiaj miałam dzień dobroci dla mojej Menażerii, więc wybrałam trasę dłuższą, ale wygodną.
Na początku spaceru Michaś przypominał nam kilkakrotnie, że obiecaliśmy, że ten spacer będzie krótki i na sobie tylko znanej podstawie wyliczył, że nie może mieć więcej niż 6 kilometrów (dzień wcześniej przetuptaliśmy tych kilometrów 16). Po kolejnym wystąpieniu Michałka na temat długości spaceru Pawełek się wkurzył i powiedział, że jak dżips pokaże 6 kilometrów, to Michaś w tym miejscu zostaje. W związku z tym Michałek został nosicielem dżipsa i miał monitorować długość wędrówki.
Zaraz po wejściu do lasu porzuciłam wygodną drogę i ruszyłam w krzaki, wypatrując starych krzewów czarnego bzu. Jest ich na Jarmucie pod dostatkiem. I prawie każdy wyposażony był w nasłuch rozmaitej wielkości i w różnym wieku.
Zaczęło się cudowne pazerniactwo, które tak mnie rozgrzało, ze nawet nie było mi zimno w ręce.
W wyszukiwaniu kolejnych uszaków i zbieraniu pomagał mi Krzyś, który gonił między kolejnymi krzakami i wynajdował coraz to piękniejsze uszaki.
W pewnym momencie stwierdził nawet, że fajniej zbiera się te rosnące na górze, bo trzeba wychodzić na drzewa, żeby je pozyskać.
Krzychu wspinał się perfekcyjnie na kolejne krzewy porośnięte uszakami i podawał mi z góry zebrane grzybki. W końcu trafił jednak na krzak, który ciężaru Krzysiowego nie zniósł.
Stałam na dole odbierałam od Krzysia zerwane uszaki. Nawet mu powiedziałam, zeby darował tym na samej końcówce gałęzi, ale uparł się, ze wszystkie będą jego.
W pewnym momencie spróchniały konar nie wytrzymał i Krzyś wraz z nim runął na ziemię. Jego mina wyrażająca zaskoczenie i niedowierzanie, była bezcenna.
Mimo lądowania między leżącymi na ziemi gałęziami, dzierżył mężnie w garści ostatnie uszaki, jakie zerwał stojąc jeszcze na drzewie. A spadając starł śnieg pokrywający leżące na zemi gałęzie i odkrył kolejną kolonię uszaków.
Tak sobie szliśmy pod górę napełniając powoli siatkę. nie wzięłam koszyka, żeby uniknąć komentów połączonych z pukaniem się w czoło. A dla uszaków przebywanie w lnianej siatce nie jest żadnym zagrożeniem dla jakości czy wyglądu.
Pawełek zbierał tylko to, co znalazła przy drodze, czyli te grzybki, które domagały się bezwzględnie jego uwagi.
Michaś nie zbierał w ogóle, bo stwierdził, ze w grzybowym łańcuchu pokarmowym to on jest na samym końcu i zajmuje się wyłacznie zjadaniem.
A my z Krzysiem szaleliśmy po krzorach i znajdowaliśmy nie tylko uszy bzowe, ale i słoniowe. Oczywiście wszystkie rekordowe uszaki znalazł Krzychu, bo jakże by inaczej być mogło. Mistrz jest tylko jeden.:)
Im byliśmy wyżej, tym mocniej wiało i robiło się zimniej. Siatka z uszakami zaczęła sztywnieć, podobnie zreszta jak nasiąknięte mokrym śniegiem ubranie.
Wiedząc, z wcześniejszych wizyt na Jarmucie, że wyżej bzów i uszaków już nie ma, zaproponowałam, żebyśmy pokrążyli po chaszczach na wysokości, na której jesteśmy. Miałam dopiero 2/3 siatki. Sporo by się jeszcze do niej zmieściło.
I wtedy obruszył się Michałek, który chciał mieć jak najkrótszy spacer. Oświadczył, ze nie ma opcji odmówienia mu zdobycia szczytu Jarmuty. Ja tam chodzenia nigdy nie mam dość, więc absolutnie nie protestowałam, stwierdzając, ze grzybków dozbieramy schodząc w dół inną droga, niż wchodziliśmy pod górę.
Zaczęliśmy się dosć ostro wspinaac. Z każdym metrem w górę robiło się coraz zimniej i wietrzniej, a znajdowane pojedynczo uszaki były zupełnie zamarznięte.
Śniegu tez było tutaj znacznie więcej. był zmrożony, a podmuchy wiaru podnosiły z ziemi śnieżynki, mieszając je z tymi, które spadały cały czas z nieba.
Drzewa też były białe - mokry śnieg przykleił się do gałęzi i przymarzł do nich.
Wspinaliśmy się, a Krzysiowi za mało było korzystania ze śniegu na dwóch odnóżach, więc chwilami wędrował sobie na czterech.
Przed szczytem jest duża polana, na której dzisiaj hulał wiatr wzniecając śnieżne trąby powietrzne.
Poniższe zdjęcie oddaje w pełni klimat tych chwil. Płatki śniegu bez ustanku wirowały w powietrzu wpychając się na pierwszy plan.
Mocno wiało, więc chmury przebiegały galopem po niebie raz zasłaniając, raz odsłaniając widok na dolinę, w której znajduje się Szczawnica i na zbocza po przeciwnej stronie.
Doszliśmy na szczyt zwieńczony wieżą przekaźnikową.
Michałek i Krzyś na szczycie podziwiali wielkość gór i robili plany jak najszybszego sturlania się w dół. Wracaliśmy.
Śnieg przestał padać, ale nadal mocno wiało. Dzieciaki szalały po śniegu, a ja po krzaczorach. Dozbierałam uszaków do pełnej siaty. było tego z pięć kilo na bidę.
Na koniec Michaś stwierdził, że to był najlepszy spacer od początku wyjazdu do Szczawnicy. I nie chciał zostać w miejscu, gdzie dżips pokazał 6 kilometrów przebytej trasy. Po powrocie do domku Pawełek się drzemnął, a Michaś z Krzysiem nadal biegali bawiąc się w chowanego. Ja przez dwie godziny czyściłam uszaki i rozkładałam je na wszystkich dostępnych kaloryferach.:)
Na szczycie lodowaty wicher niósł ze sobą miliony mikroskopijnych lodzinek. Najprościej było obrócić się tyłem do wiatru. Można wtedy było szeroko otworzyć oczy, jednak schodzić trzeba było pod wiatr. To była taka bezpieczna namiastka wysokich gór. Pomiędzy kolejnymi falami śnieżycy były chwile względnego spokoju i wtedy, przez moment, na odległe zbocza zaświeciło słońce. Bajka! W drodze powrotnej też coraz mocniej świeciło słoneczko. Tym razem na buzi Dorotki uradowanej pozyskiem.
OdpowiedzUsuńTo "buziowe słoneczko" towarzyszyło nam bardzo długo po zachodzie tego naturalnego.
Cudowna wigilia!
Paweł zwany Pawełkiem
Gratuluję! Czego chcieć więcej. I spacer w górach i piękny pozysk grzybkowy, a to wszystko "na biało" przy wigilii co nie jest takie oczywiste nawet w górach w ostatnich latach...
OdpowiedzUsuńPozdrawiam i raduję się z Wami prawie jakbym sam tam był ;)
seBa
Niema więcej żądań do losu! Pełnia szczęścia.:) Pozdrawiamy cieplutko sprzed płonącego kominka.:)
UsuńZazdrość mnie bierze taka lekka że macie takie cudowne widoki. Dobrze że chociaż raz w życiu byłam w górach. Było lato więc takich osniezonych szczytów nigdy nie widziałam. Dziękuję że mi dajecie taką możliwość
OdpowiedzUsuńCieszę się, że mogliśmy Cię zabrać w zimowe góry. Są piękne, ale i niebezpieczne. Z dzieciakami chodzimy po małych pagórkach, żeby nie było żadnego zagrożenia, ale to tylko taka namiastka gór zimą.
Usuń