Szaro-bura i ponura zima w mieście, doprawiona smogiem i notorycznym brakiem słońca przyspiesza pojawienie się tęsknoty za tchnieniem wiosennej świeżości. Dzieciaki, mimo kilku wyjazdów w śnieżne góry, mają jeszcze niedosyt śniegu, jazdy na sankach i lepienia bałwanów, ale mnie bardzo już się chce cieplejszych dni, a przede wszystkim więcej słońca, którego brak odczuwam bardzo dotkliwie.
Dlatego z radością śledziłam prognozy pogody, które przewidywały na niedzielę nadejście wiosennego powiewu z temperaturą do 10 stopni i pełnym słońcem. Nastawiłam się na tropiki, masakryczne błoto w lesie, wiosenne grzybki i cudowny spacer w Lasku Wolskim. Ile z moich oczekiwań się spełniło, zobaczcie sami.
Dojechaliśmy pod Kopiec Kościuszki. Ustawiłam auto w kierunku w dół, żeby w razie czego łatwiej było je odpalić na popych. Żywotność mojego akumulatora osiągnęła bowiem etap, w którym dodatkowe ładowanie co dwa dni niewiele już pomaga. W sobotę musiałam skorzystać z telefonu do Pawełka, żeby przyjechał nas ratować, kiedy Robal (Prawda, że wdzięczna nazwa dla samochodu, za którym się nie przepada?) stwierdził, że nie zamierza współpracować. I w niedzielę, przed spacerem, Pawełek wieszczył powtórkę z rozrywki. Zaparkowałam więc tak, żeby zoptymalizować nasze szanse na powrót do domu i ruszyliśmy w las.
Właściwie to bardziej ruszyliśmy alejką, bo najpierw chciałam sprawdzić miejsce, w którym już w grudniu zlokalizowaliśmy czarkę. Pamiętałam dokładnie miejsce znaleziska, więc byłam niemal pewna, że trafię nie tylko na tę jedną, ale i na kilka całkiem nowych. Niestety, mimo węszenia z nosem przy ziemi, nie wyniuchałam ani śladu czarek. To był pierwszy prztyczek w nos od lasu. W pobliżu na kilku pieńkach były zniszczone, najprawdopodobniej ludzką ręką lub nogą, płomiennice zimowe. Kiepskie miejsce sobie wybrały, bo dobrze je było widać z alejki, po której chodzi wielu spacerowiczów. Oprócz tych skopanych, rosło parę pojedynczych sztuk, które uwieczniłam, bo nie wiedziałam, czy dalej cośkolwiek jeszcze znajdę, skoro w tym dniu las taki niełaskawy był dla mnie na wstępie.
Alejka się skończyła i weszliśmy na leśne ścieżki. Zamiast spodziewanego błota, pokrywała je warstwa lodu, który absolutnie nie zamierzał topnieć, mimo, że słoneczko, zgodnie z zapowiedziami, zaczęło całkiem miło przyświecać i grzać. Nie chcąc narzekać, stwierdziłam, ze przynajmniej odpadnie mi mycie butów zamienionych w kule błotne i pranie całego rynsztunku dziecięcego wytarzanego w gliniastej ściółce. Trzeba sobie zawsze jakieś plusy w zaistniałej sytuacji znaleźć, żeby milej było.:)
Michał i Krzyś biegali po oblodzonej drodze, ślizgając się i przewracając co parę kroków. Pawełek podążał za nimi na sztywnych nogach, a ja przemykałam bokami, żeby nie narażać moich kości na gwałtowne zetknięcie z lodową powierzchnią.
Oczywiście chodzenie bokami miało na celu nie tylko zminimalizowanie prawdopodobieństwa gruchnięcia betami o glebę, ale i efektywniejszych poszukiwań. Efekty zaraz się na mojej drodze pojawiły. Pierwszy rzucił się w oczy trzęsak pomarańczowożółty, któremu nie jest się łatwo zakamuflować, bo kolorek go zdradza na każdym podłożu. Biedaczek cały był zmrożony i twardy. Nic, a nic nadchodzącej wiosny po nim widać nie było.
Tak samo sztywne były maleńkie zimóweczk (płomiennice zimowe), które wyrastają w tym miejscu od jesieni i żadne pokolenie nie osiągnęło dojrzałości - albo obumierały z powodu niesprzyjających warunków atmosferycznych, albo ktoś im pomagał w zejściu z tego świata. Odwiedzałam tę miejscówkę kilkakrotnie i zawsze znajdowałam w niej świeże maluszki lub nieco większe owocniki, ale już umierające czy skopane.
Przerywnikiem w foceniu mojego ulubionego koloru pomarańczowego była kisielnica kędzierzawa. Rozciągnęła cielsko na sporej przestrzeni i przymarzła do podłoża.
Maleńkie płomiennice wśród mchu zobaczyam tylko dlatego, że sterczały obok nich trzony starszych owocników pozbawione kapelutków. Zobaczyłam najpierw te kikuty i chcąc sprawdzić, co to jest, zeszłam do parteru i zobaczyłam maleńkie zimóweczki wtulone w meszek. Wyglądały, jakby maszerowały pod eskortą.
Tymczasem Michaś z Krzychem szaleli. Specjalnie na nich uwagi nie zwracałam, stwierdzając, że wystarczy, jak tata na nich patrzy. Od czasu do czasu jednak i ja odrywałam oko od ściółki, gałęzi i patyków z grzybami.;) Trafiłam na moment, w którym Krzyś został zaatakowany przez suchą, ubiegłoroczną pokrzywę, która rosła bezczelnie na murku idealnym do wspinania. Musiała być wyjątkowo zjadliwa ta pokrzywa, bo Krzychu jest odporny na oparzenia, a długa chwilę zagryzał zęby, żeby łzy nie pociekły.
A po chwili nastąpiła chyba najpiękniejsza chwila na spacerze. Słoneczko naprawdę solidnie przyświeciło, z lodowego podłoża zaczęła się unosić lekka mgiełka i las wygląda, jak zaczarowany. Zdawało się, ze wystarczy moment, żeby mgiełka zrobiła się seledynowa, a z gałązek wystrzeliły wiosenne listeczki. Ale nie ma tak dobrze. Po kwadransie mgiełka znikła i las już nie był tak niesamowity.
W słońcu pięknie prezentowały się skórniki szorstkie porastające kłody i konary leżące na leśnym podłożu. One jakoś zawsze lepiej prezentują się w realu niż na zdjęciach. Wielokrotnie podchodziłam do nich z aparatem z różnych stron i nigdy mnie efekt w pełni nie zadowolił. Mimo, że są niezwykle urokliwe, to moje zdjęcia nie mogą w pełni tgo uroku uchwycić.
Obok skórników znalazłam na leżących konarach pierwsze w tym dniu uszaki bzowe. Rozglądałam się za nimi od samego początku spaceru, ale w kilku miejscach, w których zazwyczaj rosły gromadnie, nie było ich. A te były pokryte cieniutką warstewką lodu, jakby glazurą. Na pierwszy rzut oka w ogóle nie było tego uszakowego oblodzenia widać. Dopiero przy dotyku z grzybków schodziły całe lodowe plasterki.
Nie miałam z sobą żadnego koszyka, bo nie nastawiałam się na zbiory. Wiedziałam, ze w miejscach, w których będziemy, uszaki zostały wyzbierane dokładnie jeszcze przed okresem mrozów, więc na jakieś większe ilości świeżych owocników nie było szans. Stwierdziłam jednak, ze te są tak ładniutkie i świeżutkie, że warto się nimi zaopiekować.
Zebrałam więc większe sztuki, ogrzałam je w rękach, żeby lód stopił się zupełnie i włożyłam do przewiewnej bocznej kieszeni plecaka. Takim gumowatym grzybom, jak uszaki, transportowanie w kieszeni nie zagraża uszkodzeniem.
Kolejnym wypatrzonym gatunkiem był chrząstkoskórnik purpurowy. Mróz nie tylko zahamował jego wzrost, ale i wyssał intensywny kolor. Chrząstkoskórniki zdecydowanie ładniej prezentują się w młodości, kiedy są wystarczająco nawodnione. Mają wtedy znacznie ciekawsze zabarwienie, a czasem nawet kropelki gutacyjne.
Co parę kroków trafiały się pojedyncze płomiennice zimowe, w większości nie pierwszej już młodości.
Nie brakowało też pospolitych gmatwic chropowatych, które czasem są w zimie prawie jedyną nadzieją dla grzybiarza chcącego spotkać jakiegokolwiek grzyba. Często je widzę i nawet przy nich nie przystaję, ale tym razem byłam wyjątkowo wygłodzona grzybowo, więc i gmatwicę uwieczniłam.
Weszliśmy na bardziej pagórkowaty teren. Ścieżki były w dalszym ciągu oblodzone. O ile po płaskiej, pokrytej lodem dróżce jakoś się jeszcze da iść, to po śliskich stromiznach nawet Krzyś musiał odpuścić. Zanim zszedł na bok, wywinął orła trzy razy, niemal w tym samym miejscu. Co prawda chciałam go uchronić przed upadkiem i radziłam zejście z lodu zanim wyrżnął po raz pierwszy, ale cóż... Musiał nabyć własne doświadczenie życiowe, skoro nie chciał skorzystać z mojego.:)
Ja tam nawet nie próbowałam schodzić w dół po lodzie, więc przeprawiałam się przez leżące kłody na poboczach, co było zdecydowanie bezpieczniejsze i ciekawsze. Przy jednej z kłód zatrzymałam się na dłużej, żeby obfocić żylaki promieniste, które ją bardzo szczelnie zasiedliły.
Jeszcze ciekawsze znalezisko czekało na mnie kawałek dalej. Koło tego drzewa przechodziłam wielokrotnie, ale zawsze z drugiej, pustej grzybowo strony. Że też mnie nigdy nie podkusiło, żeby je okrążyć i znaleźć te miliony płomiennic zimowych, kiedy były jeszcze młode i musiały wyglądać zdecydowanie lepiej niż teraz.
Mimo, że były już sterane ciężkim życiem w zimowych warunkach i tak robiły wrażenie. Wydałam taki okrzyk zachwytu, ze Pawełek opuścił swoją wygodną trasę i przedarł się przez krzaki, żeby zobaczyć, co mnie tak poruszyło. Przyznał, ze wyglądają niesamowicie, chociaż "takimi" grzybami nadzwyczaj rzadko się zachwyca.
Koło jednej z kęp zimówek zaczęły wyrastać malutkie uszaczki.
Cały pień, od dołu do góry, w pęknięciu pozbawionym kory, porośnięty był płomiennicami. W tym sezonie zimowym nie widziałam ich jeszcze tylu na raz w jednym miejscu.
Inne grzybki zasiedliły zmurszałe pniaki leżące obok zimówkowego drzewa. Znalazłam tam rodzinkę żagwi zimowych.
A obok całą kolonię trąbek zimowych. Te grzybki są niezwykle wdzięcznymi obiektami do fotografowania, szczególnie młode owocniki, z widocznymi strzępkami grzybni.
Ostatnimi grzybkami, które pożegnały mnie w tym fragmencie Lasku Wolskiego, były dwa uszaczki nasłuchujące z ciekawością, co w lesie piszczy. Zostawiłam je, żeby jeszcze trochę sobie podrosły.
Wyszliśmy na uczęszczaną alejkę asfaltową. Tu już nie było śniegu ani lodu i można było iść całkiem bezpiecznie, nie skupiając się na tym, żeby uniknąć wywrotki.
Okazało się, że w czasie, kiedy nas tu nie było, kolejny kawałek dzikiego lasku został ucywilizowany. Wycięto wszystkie krzaki, również "moje" rosochate dzikie bzy, z których przez lata całe pozyskiwałam uszaki. Pobudowane zostały też półkule osłaniające stoliczki i krzesełka. Wszystko pachniało świeżością i zostało natychmiast wykorzystane przez chłopaków.
Oni się cieszyli, ze takie "fajne" miejsce do odpoczynku powstało, a mnie żal było tych wszystkich chabździ, które padły pod piłami.
Wkrótce opuściliśmy alejkę i weszliśmy w inny kawałek lasu, w którym Michaś i Krzyś planowali świetną zabawę na skoczniach dla rowerów. Ja planowałam odwiedzenie znajomych grzybków.:) Pierwszy był trzęsak pomarańczowożółty. Mimo, że rósł na patyczku leżącym w pełnym słońcu, był ciągle zmrożony.
A później były znajome orzechówki mączyste. Teoretycznie, to o tej porze mogłyby już zacząć pękać i przybierać gwiazdkowe kształty, ale jakoś im się w tym roku nie spieszy i wciąż są szczelnie pozamykane.
Przy orzechówkach Pawełek stwierdził, że tu nic ciekawego nie ma i on sobie wróci na wygodną, asfaltową alejkę, a nie będzie się przedzierał przez krzaczory. Zostałam więc z Michałkiem i Krzysiem, bo przecież krzaczory są zdecydowanie ciekawsze niż wygodna alejka.:)
Chłopcy pobiegli już na skocznie rowerowe, żeby udawać roller coasterowe wagoniki, a ja odszukałam kłodę, na której w styczniu znalazłam tajemnicze grzybki.
Rosły nadal. Te, które już widziałam, zrobiły się nieco większe i pojawiło się sporo nowych. Zaczęły wyrastać również od spodu kłody, w miejscach, gdzie nie przylega do podłoża.
Nadal nie mam pewności, co to za gatunek. Na pewno jeszcze do nich wrócę.
Tymczasem Miś i Krzyś ganiali po skoczniach. Okazało się, ze tutaj ziemia już rozmiękła, więc miałam swoje wiosenne błotko. Wróciła wizja pospacerowego mycia butów i prania, szczególnie, że wagonik Krzyś się wykoleił i dachował, czy też koziołkował. Efekt tego wypadku jest łatwy do wyobrażenia. W dodatku Krzychu mnie zaskoczył, bo po wygrzebaniu się z błocka, zapłakał nad swym losem nieszczęsnym, a na pytanie, o co buczy, odpowiedział, że o to, że jest cały brudny! Po raz pierwszy w swoim ponad ośmioletnim życiu przeszkadzało mu, że jest brudny! Przy pomocy zlodowaciałego śniegu i paczki chusteczek jakoś doprowadziliśmy do użytku ręce i buzię, a resztą poleciłam się Krzychowi nie przejmować. Łzy natychmiast obeschły i pognał do dalszej zabawy, zapominając, ze jest cały brudny.
Michaś, co prawda, katastrofy roller coasterowej nie zaliczył, ale wystarczyły fontanny błotnistej mazi wytryskujące spod butów, zeby pokryć szczelną warstewką kurtkę, czapkę i spodnie.
Ja nie biegałam, ale i tak do kolan byłam wybłocona. Wreszcie widać na nas było ślady wiosny.
Zgoniłam chłopaków z błota na nieco lepiej wyglądającą ścieżkę prowadzącą do parkingu. Po drodze obfociłam jeszcze wrośniaki rosnące na ręczniku i łyczniki późne, które niewiele się zmieniły przez ostatni miesiąc.
Po kilkukrotnym zamarzaniu i rozmarzaniu raczej już nie mają szans na osiągnięcie dorosłości.
I na koniec znaleźliśmy ślady wiosny. Z ziemi wypełzła wypasiona dżdżownica, a spod liści wyszła na słońce biedroneczka. Takie małe, a cieszą.:)
Pawełek czekał na nas na ławeczce koło samochodu. Nie był zachwycony naszym błotnistym wyglądem i stwierdził, że wybrał zdecydowanie lepszą drogę. Samochód odpalił bez problemu i dowiózł nas do domku. Po przebraniu się i zjedzeniu obiadu zainaugurowaliśmy jeszcze sezon rowerowy. To była wspaniała niedziela. Szkoda tylko, że tchnienie wiosny było zaledwie jednodniowe.
Dorotka Ciebie mobilizują dzieciaki do wyjścia i oczywiście chęć spotkania czegoś grzybowego a ja jak mawiają moi znajomi jak oszołom chodzę sama do lasu niby blisko ale Jurek się martwi bo niestety bywają tam również nawiedzeni /różnie/ ale chęć podglądania i wizja spotkania nawet nie koniecznie nowego jest silniejsza od strachu
OdpowiedzUsuńBożenko! To bardziej ja chłopaków wyganiam na spacery niż oni mnie. Ja nie potrafię usiedzieć w miejscu i ciągle mnie coś gna do lasu, na łąki i pola. Chętnie pochodziłabym też samotnie, ale ostatnio w tygodniu jakoś trudno mi znaleźć czas. Kiedy mam dłuższą chwilę wolnego, to poświęcam ją koniom, a po południu szybko robi się ciemno i oprócz wożenia chłopaków na różne ich zajęcia nie ma jak do lasu wyskoczyć. Na dziwnie nawiedzonych uważaj, bo niestety to oni są większym zagrożeniem w lesie niż zwierzęta.:(
Usuńkiedyś juz mnie dobrze wystraszył dziwny facet dobrze że w pobliżu ścieżki i pojawili sie ludzie których poprosiłam o odholowanie na brzeg a zwierzątka kochane staram się nie płoszyć ale to one nas unikają
UsuńJa na razie nie musiałam uciekać przed człowiekiem w lesie, ale raz zrezygnowałam ze spaceru z powodu zdziczałego psa. To było pod Babią. Przez miesiąc błąkał się tam wielki owczarek podhalański. Parę razy dawaliśmy mu nawet nasze kanapki do zjedzenia. Ale raz zaczął za nami iść i warczeć. Byłam wtedy z Michałem i Krzysiem, mieli chyba po 3-4 lata. Pies był wygłodniały i bałam się, że nas zaatakuje i nie uda mi się obronić dzieci przed nim. Kilkakrotnie zgłaszałam leśniczemu, że po lesie chodzi bezpański pies, ale nikt nie był zainteresowany zajęciem się tą sprawą. Do końca wakacji unikałam tego lasu.
UsuńOrzechówka w tym sezonie górą ,widzę na grupach ,że wielu ja znalazło ,może to jej rok urodzaju.
OdpowiedzUsuńTo prawda. Nawet u mnie jest ich sporo, chociaż raczej skromnie mi rosły. W tym roku mogę się nimi nacieszyć.:)
UsuńJak zwykle super spacerek.Och gdybyś znalazła te gniazdo płomienicy w rozkwicie,już to sobie wyobrażam.A sama mam nadzieje ze jeszcze uda mi się zobaczyć w tym roku.Uściski Menażerio,aby do wiosny
OdpowiedzUsuńWiosna już idzie! Na płomiennice musisz się Ewa trochę pospieszyć, bo jej czas dobiega końca. Oby Ci się udało.:) Uściski z przewietrzonego dzisiaj Krakowa.
Usuń