W tym roku wiosna w górach mocno opóźniona, bo zanim stopiły się ogromne ilości śniegu, jaki spadł zimą, trawa nie zdążyła urosnąć, a co za tym idzie, owieczki na letni wypas przyjechały później niż zwykle i bacówka dopiero rusza. Produkcja serków ma się zacząć dopiero ostatniego kwietnia. Licząc się z takim scenariuszem, Pawełek dzwonił wcześniej do bacy Andrzeja, żeby dowiedzieć się, czy przypadkiem nie pocałujemy klamki. Okazało się, ze słusznie uczynił, bo mogliśmy nikogo nie zastać, a po rozmowie telefonicznej wiadomo było, że w południe będzie zarówno szef bacówkowych jak i serki, które przywiezie dla nas z miejsca produkcji zimowej. Mały problem był tylko w tym, że mieliśmy być w bacówce dopiero w południe... Absolutnie mi siedzenie w domu do południa nie pasowało, więc poszłam sobie w kierunku bacówki rano. Chłopaki z ciocią Anią mieli dojechać samochodem w południe. Mieliśmy się spotkać w bacówce i wrócić razem.
Wyszłam z domu o 8.30. Ruszyłam w kierunku granicy, którą chciałam przekroczyć zaraz za moim ukochanym lasem i do bacówki dojść przez Słowację, gdzie można zbierać smardzusie. Deszczyk sobie siapił, ale to mi w niczym nie przeszkadzało. Cieszyłam się wręcz, że orawska zimia wreszcie będzie się mogła czegoś napić.
Parę metrów po wejściu do granicznego lasu moją uwagę zwróciły białe niteczki wyrastające z mchu, zakończone kuleczkami, w których zapewne ukryły się zarodniki. Jestem pewna, ze widziałam już takie cudo w necie, ale nie udało mi się znaleźć, co to było. Jak ktoś wie, niechaj podpowie.:)
Idąc przez ten mój ulubiony las, patrzyłam oczywiście w miejsca, gdzie rosną "moje" grzyby. Oprócz kilku kolejnych powalonych drzew, zwróciłam uwagę na kłaniające sie brzozy, które najwyraźniej ciężar śniegu przycisnął do ziemi.
Tuż przed wyjściem z lasu na łąki, trafiłam na jeden egzemplarz niezbyt często spotykanej lejkówki oszronionej. Grzybek ten wyrasta pod świerkami wczesną wiosną. Jest wpisany na Czerwoną Listę.
Ta moja była w kiepskiej kondycji - z jednej strony obgryziona przez leśnego konsumenta grzybów i mocno podsuszona. Chyba tylko dzięki nocnemu deszczowi nabrała nico jędrności i zmarszczki trochę się rozprasowały.:)
Weszłam na graniczne łąki. Wiatr oczywiście wiał mi prosto w paszczę,bo jakżeby inaczej być mogło. Nacisnęłam mocniej kapelusz na czerep, zeby okulary osłonić dokładniej i maszerowałam żwawo ku kolejnym grzybowym miejscówkom.
Po drodze pozdrawiałam serdecznie koźlarzowe zagajniki, życząc im obfitości grzybowej. W pewnym momencie zobaczyłam na horyzoncie coś kolorowego. W pierwszej chwili pomyślałam, że to jakieś ozdoby związane z weselem czy jakąś prymicją, ale rzeczywistość okazała się znacznie bardziej prozaiczna - to słowackie pole ogrodzone taśmą i obwieszone puszkami, płytami CD i kolorowymi foliami. Widziałam już niejednokrotnie takie straszaki na dziką zwierzynę, ale pierwszy raz tak w środku łąk, zaraz po obsianiu. Wyglądało to jak kawałek ziemi z innego świata sprowadzony tu i teraz.
Dotarłam przez rozległe łąki do drogi przy której znajdowały się już typowe miejscówki smardzowe. Rozpoczęłam poszukiwania. Zamiast smardzów trafił mi się kolejny maczużnik wysmukły. Odsłaniając go z mchu, zauważyłam, ze nie trzyma się zbytnio podłoża. Odsuwając mech w dół, odsłoniłam górę gąsienicy, na której wyrósł. Poruszyłam go delikatnie, a on wyszedł z całym owadem, na którym wyrósł.
Obfociłam go i zawinęłam w wilgotne liście lepiężników, żeby przechować owocnik dla smardzowników, którzy przybędą do Lipnicy w terminie bardziej majówkowym niż kwietniowym. Mam go cały czas w lodówce.:)
Tu zbliżenie na punkt, w którymmaczużnik wystrzela z gąsienicy.
Po przebyciu łąk i przylegających do nich smardzowo wyglądających miejscówek (w lecie i jesienią rosną w tych zaajnikach koźlarze czerwone), musiałam przejść przez słowacki las. Znam w nim doskonale końską, wygodną trasę, ale podkusiło mnie, żeby iść nieznaną ścieżką. Wpakowałam się w młodniki, w których nie brakowało powalonych drzew, ale wszystko okazało się dla mnie korzystne, bo trafiłam na pniak obrośnięty przez pępowniczki dzwonkowate. Spotkałam kolejny wiosenny gatunek, którego w tym roku jeszcze nie widziałam.
Wreszcie dotarłam do miejscówek smardzowych, w których były te grzybki, których szukałam. Nie spieszyłam się, więc miałam czas na obfocenie, pogłaskanie i zebranie.
Mogłam się zachwycić nie tylko grzybkami, ale i kropelkami z zamkniętym po drugiej stronie tafli obrazem.
Najwięcej było smardzyków maleńkich, takich zapałczaków. One dopiero startują. Zostawiałam je, chociaż wiem,ze w te miejsca juz na pewno w tym roku nie przyjdę. Niechaj sobie wyrosną i rozsieją się na przyszłość.
Tym większym nie darowałam życia, bo przecież ja też muszę jakoś zimę przetrwać.;)
Wśród znalezisk trafił się rzadko spotykany smardz wstydliwy. Uwolniłam go do zdjęcia z więzów, którymi skrępowały go trawy i zmusiły do bicia pokłonów.
Najbardziej zdumiewające jest, że wszystkie smardze, jakie znalazłam w tym dniu, nie miały śladów suszy odciśniętych na swych alweolowatych ciałach. Wyglądały, jakby wyrosły tej nocy,po opadach deszczu.
W trakcie focenia kolejnych smardzów włączyłam telefon, żeby sprawdzić godzinę (podczas całej mojej wycieczki był wyłączony, żeby się nie męczył szukając zasięgu). Była 12.05. Stwierdziłam, że spokojnie mogę sobie poczłapać jeszcze do 12.30, bo chłopaki poczekają sobie na bacówce w dobrym towarzystwie. Ledwie odłożyłam telefon do plecaka, zaczęło się dzwonienie - 12.06 - jesteśmy na miejscu, czekamy, kiedy będziesz, sprawdzamy, czy nic cię nie zeżarło po drodze. W sumie to mogę mieć pretensje tylko do siebie, bo mogłam gada w ogóle nie włączać. Trzeba było pognać szybko na bacówkę.
Czekali na mnie z utęsknieniem, bo już chcieli wracać. Jakiś deszcz im podobno wadził... Tak się szybko zbieraliśmy, że tylko na odchodnym bacówke uwieczniłam.
Oj..Dorotko.Na Podlasiu taka susza że nie rosną nawet grzyby nadrzewne.Jak ja Ci zazdroszczę.
OdpowiedzUsuńOby i u Was popadało. Tu też nie było deszczu od czasu zejścia śniegu. Dopiero na majówkę zaczęło padać. Ja się cieszę, a reszta turystów psioczy na taką pogodę, której podobno w ogóle nie ma.:)
Usuń