Tradycyjnie już pierwsze nasze maślaki zwyczajne i koźlarze babki pochodzą z Pustyni Błędowskiej. W tym roku do zestawu pierwszych dołączyły kureczki i nie mam nic przeciw, żeby w tym pakiecie pozostały już na zawsze.:)
Nastawienie przed wyprawą na pustynię było bardzo, bardzo pozytywne, bo przez cały tydzień poprzedzający wyjazd padało i lało na zmianę podtapiając podkrakowskie miejscowości i zalewając spacerowe tereny nad Wisłą w mieście. A wiadomo, że piasek szybko schnie, ale i szybko namaka, a jak już namoknie, to natychmiast pojawiają się na nim stada grzybów. To moje pozytywne nastawienie zaowocowało zabraniem koszyka, jak go Pawełek określił - jak na ziemniaki z pola.:)
Schodzimy od Czubatki w stronę lasu - chłopaki z plecakami, ja z koszem na ziemniaki. I zanim doszliśmy do właściwego miejsca, w którym miały być grzyby, słyszymy pokrzykiwania i nawoływania. Od razu sobie pomyślałam, ze to ktoś nasze grzyby zbiera! A skoro ktoś zbiera, to znaczy, że są. A jak są, to i dla nas starczy.
Wkrótce spotkaliśmy się z nawoływaczami - panią i panem, którzy widząc mój koszyk, natychmiast musieli sprawdzić, co w nim jest. Wiadomo - pusty był, bo dopiero co przyjechaliśmy. Pani, widząc, ze nic nie mamy, natychmiast oświadczyła, że nie ma żadnych grzybów. Ale ja tam swoje wiem - miała siatkę, która nie była pusta! Nie dam się zmylić i na pewno nie wrócę do samochodu bez przeszukania lasu! Pożyczyliśmy sobie miłego dnia i rozeszliśmy się w swoje strony.
Przez dobry kwadrans nikt z naszej czwórki nie znalazł ani jednego maślaka i już zaczęłam wierzyć w słowa pani grzybiarki, ze nic nie ma. Wtedy Pawełek radosnym okrzykiem oznajmił, ze znalazł pierwszego maślaczka. Pognałam z aparatem, żeby udokumentować znalezisko, bo biorąc pod uwagę dotychczasowe dokonania, to ten pierwszy mógł być równocześnie ostatnim. Obfociłam grzybka od góry, biorę go, patrzę, a on już został znaleziony wcześniej, wycięty i zostawiony razem z robalami w środku. Takie to było pierwsze znalezisko maślakowe.:) Ale już wiedzieliśmy, ze w tym rejonie jest dobrze przeszukane, a zdrowe sztuki pani grzybiarka miała zapewne w siatce.
Przemieściliśmy się trochę, ale i tak widziałam zamiast maślaków same żagwie i gęstoporki cynobrowe. Niektóre żagwie były całkiem podobne do maślaków schowanych w piasku i do niejednej się schyliłam.
Chłopcy już zaczęli nudzić, że oni chcą na pustynię, na piasek, a nie chodzić po lesie, w którym nic nie ma. Michaś rozsiadł się i czekał aż mu coś wyrośnie.
Długo czekać nie musiał, bo jak tylko spojrzał w druga stronę, okazało się, ze wyrosły dla niego piękne ruliki nadrzewne. Zidentyfikował bezbłędnie obiekt i zażyczył sobie uwiecznienia swojego znaleziska.
Doszliśmy do miejsc, w których nikogo przed nami nie było i maślaki zaczęły nam się meldować pod nogami. niestety, wiekszość z nich miała już swoich konsumentów upakowanych na bogato w środku. Pawełek stwierdził, że on takich grzybów to wcale nie chce, więc może zabrać chłopaków i pójść z nimi na pustynię, a ja sobie spokojnie poszukam dalej.
Zanim dobiliśmy do pierwszej ścieżki prowadzącej z lasu na otwartą przestrzeń Pustyni Błędowskiej, jeszcze kilka sztuk wpadło nam w łapy.
Moja Menażeria poszła sobie biegać po piasku, a ja miałam chwilę na przeszukanie jeszcze sporego fragmentu lasu ciągnącego się do miejsca, w którym umówiłam się z chłopakami na spotkanie.
Znalazłam jeszcze kilka maślaków. W sumie miałam ich w koszyku koło 30. Samych zdrowiutkich.
Później zawartość koszyka wzbogaciła się o trzy koźlarze babki.
W pobliżu kozaków spotkała mnie ogromna radość - po raz pierwszy na Pustyni Błędowskiej znalazłam kurki. Pamiętam, w którym miejscu rosły i na pewno zajrzę tam w przyszłym roku. Wcześniej raczej na tym terenie nas nie będzie.
Nie mogłam się powstrzymać i sześć największych owocników wyrwałam i włożyłam do koszyka.
Oprócz jadalnych gatunków, w pustynnym lesie rośnie też całe mnóstwo grzybków, których do koszyka się nie wkłada, ale oczy można nacieszyć. Wśród nich największą grupę stanowiły młode stułki piaskowe.
Musiały już wcześniej wzbudzić czyjeś zainteresowanie, bo w kilku miejscach widziałam wyrwane owocniki. Ktoś je musiał oglądać.
Sporo było również wszelkich mikrusów. Identyfikacji większości z nich się nie podejmuję. Pozostaną bezimiennymi grzybkami ładnymi.
Las, a nawet pustynię, na której jest sporo resztek gałęzi i miejsc po wyciętych drzewach, ozdabiały tysiące rulików nadrzewnych. Nigdy wcześniej nie widziałam tu takiej ilości śluzowców. Długotrwałe deszcze pozwoliły im na szybki wzrost w warunkach zdecydowanie nie najlepszych dla tej grupy organizmów. W odkrytych miejscach ruliki już zamierały, ale te w zacienionym lesie były niezwykle dorodne.
Kolorków lasowi, poza rulikami, dodawały porosty.
Po spotkaniu z chłopakami, przejściu sporego odcinka drogi po pustyni, ponownie znaleźliśmy się w lesie. Szliśmy już do parkingu, kiedy uświadomiłam sobie, że nie mam na zdjęciu ani jednego gęstoporka cynobrowego. A tyle ich widziałam!
Zaczęłam się za nimi rozglądać, ale tu ich akurat nie było. Już machnęłam na nie ręką, kiedy napatoczył się jeden. Co prawda niezbyt urodziwy, ale jak już wlazł w łapy, to go uwieczniłam.
Wycieczka fajna, ale grzybowo cieniutko.
OdpowiedzUsuńNiby cieniutko, ale na obiadek dla mnie starczyło.:)
UsuńZawsze podczas czytania ciekawych opowieści z Waszych wypraw, podziwiałam duży plecak dźwigany kilometrami przez Mamę. Nadeszły czasy, kiedy młodzi panowie sami noszą swoje plecaki. Dorastają... Pozdrawiam- Ewa.
OdpowiedzUsuńDalej wolą, kiedy mama wszystko nosi, ale czasem ich obarczam tym obowiązkiem. Na co dzień muszą taszczyć szkolne plecaki, które są zdecydowanie cięższe niż wycieczkowe. Pozdrawiamy cieplutko!
Usuń