Przez pierwszych kilka dni byliśmy w Lipnicy jedynymi gośćmi. Michał i Krzyś tysiąc razy dziennie zadawali pytanie, kiedy wreszcie przyjadą koledzy. Michałek to przynajmniej umie i lubi bawić się sam, więc tak bardzo nie cierpiał z powodu braku towarzystwa, ale Krzyś nie mógł się doczekać na drużynę, z którą mógłby pograć w piłkę. Przez trzy dni chodził biedak w korkach i grał sam z sobą, a w akcie desperacji poustawiał sobie na boisku pniaczki przeznaczone do spalenia na grillu, żeby robiły za przeciwników, których trzeba "kiwać". Wreszcie nadszedł ten dzień, kiedy na podwórko lipnickie zajechał Zibi ze swoimi wnukami - Miłoszem i Franciszkiem. Miłosz wysiadł z samochodu podpierając się na kulach. Kiedy Krzychu to zobaczył, miał w oczach łzy i taki straszny zawód, że aż mnie się serce z żałości ścisnęło. Okazało się, że Miłosz dwa dni wcześniej skręcił kostkę. Klimat lipnicki działa uzdrawiająco, więc już wieczorem w dniu przyjazdu trochę w piłę pokopał. Następnego dnia dojechał Eryk i Ola, więc ekipa do podwórkowych szaleństw jest niezwykle silna. Nie wszystkie dzieciaki chodzą z nami do lasu, ale i tak prowadzam za sobą powiększoną gromadkę. Na pierwszy spacer pojechaliśmy do Małej Lipnicy.
Cała czwórka odpaliła z parkingu w las i ledwie ich na fotce od tyłu złapałam. Wkrótce zniknęli mi z pola widzenia i o ich obecności świadczyły tylko rozlegające się co chwilę pokrzykiwania. Musiałam ich przywołać do siebie, co wcale nie było takie proste. Kiedy się zameldowali, dostali krótką reprymendę i już do końca spaceru pilnowali mnie tak dobrze, ze nie traciłam z nimi kontaktu wzrokowego. Zmniejszył się też poziom produkowanego przez nich hałasu.
Celem wyprawy było oczywiście znalezienie jakichkolwiek grzybów. W wyniku pogłębiającej się i wszechogarniającej suszy, przestałam już nawet mówić, że idziemy zbierać grzyby. Teraz już szukamy czegokolwiek, co nadawałoby się chociaż do zdjęcia.
Takim okazem był zdesperowany śluzowiec - wykwit piankowy, który jakimś cudem wyrósł w czasie pustynnej suszy.
Chłopcy, po pół godzinie biegania jak oszołomy, nieco zwolnili i zamiast biegać, przemieszczali się statecznym krokiem. Chociaż wszyscy mieli w plecakach butelki z wodą, których nie zdążyli jeszcze opróżnić, woleli pic wodę wprost ze strumienia, jak zwierzątka leśne. Tylko Michaś się wyłamał z tego pijaństwa i nie pochylił się nad wodopojem.
Za to wypatrzył w tym czasie drzewo przewieszone nad potokiem. Kiedy reszta grupy skończyła pojenie, poinformował ich o swoim wiekopomnym odkryciu. Natychmiast cała czwórka oświadczyła, że będę po tym drzewie przechodzić. Miałam trochę obiekcji, bo połowa grupy to nie moje osobiste dzieci, ale w ostateczności stwierdziłam, że ja w ich wieku też bym takiej wiszącej nad strumieniem kłodzie nie odpuściła. Ostrzegłam tylko, że jeżeli nie będą się czuć pewnie na nogach, to żeby sobie przechodzili na czworakach lub na tyłku.
Szybko okazało się, że żaden z nich nie czuł się zbyt pewnie i jeżeli nawet wystartował w pozycji wyprostowanej, to szybko schodził do parteru i przyjmował pozycję bezpieczną. Przechodzili po drzewie kolejno i wszystkim sie udało. Na powtórkę z rozrywki już się nie zgodziłam.
Weszliśmy na polanę. Po jej drugiej stronie jest ujęcie wody i wyłożony płytami upust, którym woda pomyka bardzo bystro. Odkąd odkryliśmy to miejsce, nie ma opcji, by będąc w Lipnicy Małej, nie dotrzeć do tego punktu.
Po drodze co rusz zatrzymywały nas poziomki - czerwone, słodziutkie i pachnące wakacjami.
Później było moczenie nóg i topienie skarpetek w wodzie spływającej wąską rynienką. Chłopcy zbudowali sobie w niej tamę, aby nieco spiętrzyć wodę, ale przed opuszczeniem tego miejsca, dokładnie oczyścili przepust z kamieni, które wykorzystali do budowy. Wszystko zostawiliśmy w takim porządku, jaki zastaliśmy.
Przez polanę wracaliśmy inną drogą, przy której oprócz poziomek było sporo dojrzałych borówek. Chłopcy znowu mieli okazję, żeby się posilić, a ja nazbierałam sobie owoców na obiadek. Przezornie zabrałam do koszyka "dupełeczko", więc miałam do czego pozyskiwać borówki i poziomki. Jak nie ma grzybów, to trzeba zbierać cokolwiek, byle realizować się w chorobie pazerniaczej.;)
Nasza droga w pewnym momencie kończyła się zaroślami z krzaków i młodych świerczków. Michaś gotów był wracać do wygodnego duktu i nadłożyć drogi, ale reszta zarządziła przedzieranie się przez młodnik, który kończył się na stromej skarpie nad potokiem. Teraz wystarczyło pokonać strumień i już bylismy w starym jodłowym lesie.
Tam jest sporo bagiennych miejsc i nieśmiało liczyłam na to, ze chociaż w tych miejscach cokolwiek grzybowego wyrosło. Okazało się jednak, że bagienka wyschły, mech torfowiec przybrał barwę szarą i ani śladu grzyba nie było.
Pozostało więc napawanie się pięknem lasu i korzystanie z atrakcji umożliwiających zabawę.
I na koniec była wielka radość ze znalezienia dwóch starych i robaczywych borowików ceglastoporych. Tylko tyle i aż tyle.:) A jutro kolejna wyprawa z gromadką dzieciaków.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz