W sobotę Pawełek wrócił na łono rodziny po dwutygodniowej rewitalizacji w sanatorium w Busku, więc niedzielny poranek był pierwszym od dwóch tygodni, kiedy wszyscy obudzili się na własnych miejscach łóżkowych - Michał i Krzyś w swoich (przez dwa tygodnie korzystali z braku taty i okupowali mamowe łóżko), a Pawełek obok mnie. W ciągu nocy zimowa aura przemieniła się w wiosenną i aż przyjemnie było wstać i wyjść na balkon, na którym w pierwszych blaskach słońca powiewał przyjemny wiatr, a ptaki odzywały się po marcowemu, a nie grudniowemu. Po śniadaniu wyruszyliśmy na tradycyjny niedzielny spacer do lasu. Wybór padł na Lasek Wolski, tym razem od strony Bielan, z trasą do Kopca Piłsudskiego.
Zaraz na początku czekały mnie dwa zaskoczenia - po pierwsze, w lesie było bardzo sucho. Po odpuszczeniu kilkudniowych przymrozków nastawiłam się na konkretne błotko w lesie, a tymczasem spokojnie dałoby się chodzić nawet w sandałkach. Wiatr zrobił swoje - przepędził znad Krakowa zanieczyszczenia i smrody, ale i wysuszył ściółkę w lesie.
Źródłem drugiego zaskoczenia był Pawełek, który po sanatoryjnej rehabilitacji odpalił tak, ze trudno było za nim nadążyć, nie mówiąc już o poszukiwaniu jakichś małych grzybków czy robieniu zdjęć. Przez dłuższą chwilę usiłowałam nie tracić go z pola widzenia, ale w końcu się poddałam i tylko poprosiłam, żeby czekali na mnie co jakiś czas, a ja sobie trochę chociaż za grzybkami popatrzę. Oto, co udało się znaleźć.
Młode i świeże zimówki/płomiennice zimowe rosły tylko w jednym miejscu. To taki stary, mocno już spróchniały pień po ściętym drzewie. Jest w nim sporo wgłębień i zakamarków. To w nich zatrzymało się więcej wilgoci i wiatr aż tak nie hulał. Wykorzystały to zimóweczki, które wypuściły na świat armię bobasków. Były tak maleńkie, że nie było sensu ich pozyskiwać.
W kilku innych miejscach, gdzie płomiennice zdążyły osiągnąć większe gabaryty, zadziałało suche powietrze - owocniki powysychały i też nie nadawały się do zbioru.
Podobny los spotkał uszaki, którymi nikt wcześniej nie zdążył się zaopiekować. Wysuszyły się tak dokładnie, że niewiele je trzeba było dosuszać przed włożeniem do słoja z suszonymi uszakami. Akurat temu gatunkowi obsuszenie w miejscu wzrostu nic nie szkodzi, więc trochę takich pomarszczonych wiatrem owocników zabrałam.
Boczniaka ostrygowatego, czyli trzeciego obok płomiennic i uszaków zimowego gatunku nie udało się spotkać. Nawet w miejscu, gdzie co rok wyrastało przynajmniej kilka sztuk, tym razem nie było nawet śladu. Za to wpadło w obiektyw parę fotogenicznych nadrzewniaków.
Podczas starannego oglądu jednej ze spróchniałych kłód, przydybałam we śnie "robaczka". Ułożył się wygodnie w łóżeczku z galaretnicy i spał snam sprawiedliwego, nie przejmując się, że ktoś mu robi zdjęcia.
Jak zwykle uwagę zwracały rosnące gromadnie skórniki szorstkie i chrząstkoskórniki purpurowe. One też były podsuszone. Tylko pojedyncze sztuki, które ulokowały się blisko podłoża, w zacisznych miejscach, miały intensywne kolorki i były jędrne i świeże.
Galaretnice mięsiste i kisielnice wyschły zanim dobrze wyrosły.
Nawet próchnilce maczugowate, które o tej porze roku powinny być najpiękniejsze, rosną w niewielu miejscach i są marniutkie.
Kolorowych grzybków żelkowych też powinno być sporo, a nie ma. Wyrosły i przetrwały tylko te, które dobrze schowały się w szczelinach i szparkach drzewnych.
Za to dobrze trzymają się purchawki gruszowate, które nadal rozsiewają zarodniki.
Zdecydowanie najciekawszym znaleziskiem podczas tego spaceru były dwa owocniki błyskoporka podkorowego (czagi), które wyrosły na martwym pniu brzozowym leżącym w ściółce. Jeden z owocników osiągnął całkiem spore rozmiary. Miejscówkę pamiętam i przy okazji ją odwiedzę. Ciekawe czy błyskoporki będą zwiększać swoje rozmiary.
Chłopaków dogoniłam u stóp kopca, gdzie zatrzymali się w biegu, żeby na mnie poczekać. Jak tylko do nich dołączyłam, ruszyli biegiem na szczyt Kopca Piłsudskiego.
Po chwili machali mi z góry, a Michałek wykrzykiwał, ze na kopcu grzybów nie znajdę, żebym do nich szła szybko, a nie ślipiła po zboczach.
Michałek nie miał racji. Na krakowskich kopcach jest całkiem ciekawe środowisko roślinne i grzybowe. Już kilkakrotnie właśnie na kopcach trafiłam na ciekawe gatunki.
Tym razem trafiły się dwa gatunki wilgotnic - śnieżna (kopułek śnieżny) i chyba lejkowata.
Rosło też sporo malutkich grzybówek. Wszystkie te "kopcowe" grzybki były przez kilka dni wystawione na działanie kilkustopniowych przymrozków, które na otwartej przestrzeni dały się bardziej we znaki niż w lesie. Spowodowały, że grzybki straciły swoje pierwotne kolory, co utrudnia identyfikację.
Z odbytego w szybkim tempie spaceru wróciliśmy do domu. Po nakarmieniu chłopaków gorącym krupnikiem zabrałam się za wyrabianie ciasta na pierogi. Teraz prawie wszyscy kleją pierogi z grzybami, a my, jak na przekór, napełnialiśmy je szpinakiem. Takie było życzenie Michałka, który ma coraz większą wprawę w lepieniu pierogów i uszek. Proces produkcji został uwieczniony przez Pawełka, który podglądał nas z balkonu.:)
Wolałbym śnieżne święta, ale zapowiada się, że nie będzie sucho i marniutko (grzybowo i to nie tylko na stole ;) )...
OdpowiedzUsuńO śniegu można chyba zapomnieć. Nawet w górach go nie będzie jak się prognozy sprawdzą.:( A grzyby jakieś koniecznie trzeba dorwać. Ja będę polować na czarki.:)
Usuń