Piąte tegoroczne, majowe zdobycie szczytu Babiej Góry odkładałyśmy z Wiolą na drugą połowę maja, żeby już cieplej było i bardziej wiosennie, żeby słoneczko przyświeciło, a ptaszki śpiewały radośnie. Druga połowa maja przyszła zgodnie z planem, ale wiosna jakoś nadal dotrzeć nie może. Czekać już dłużej na nią nie było można, więc w niedzielę, 23 maja, wystartowaliśmy z lipnickiego podwórka o 7:30. Dołączyła do nas Gosia, która przyjechała specjalnie na wejście na Babią. Reszta ekipy standardowa - Michał z Krzychem, Wiola i ja. Tym razem w planie był zielony szlak tam i z powrotem, więc nie było potrzeby angażowania Pawełka w podwożenie nas na start, skoro mieliśmy schodzić w tym samym punkcie, z którego wystartowaliśmy.
A! Zapomniałabym! Zanim wyruszyliśmy, okazało się, że górskie buty Krzysia skurczyły się przez ostatni miesiąc i upchnięte w nich stopy są tak zgniecione, że iść się na nich nie da. W związku z tym, stwierdziłam, ze już lepiej będzie jak Krzychu pójdzie w adidasach i je przemoczy niż w butach, z których ewidentnie wyrósł. Michał ma już nr buta 40 i Krzysiek najwidoczniej chce mu dorównać.
Początek szlaku był błotnisty, rozjeżdżony ciężkim sprzętem wywlekającym kolejne drzewa z Babiej. Wycinka standardowo idzie pełna parą, bez względu na sezon lęgowy czy cokolwiek innego. Nieco wyżej było już znacznie przyjemniej, a wzdłuż trasy rosły sobie grzybki - smardze i piestrzenice. Nikt ich nie poniszczył, chociaż chodzi tędy sporo turystów. Z tego wniosek, ze albo nikt ich nie zauważył, albo kultura obchodzenia się z naturą poszybowała na wyżyny.;)
Tu ostatnio była warstwa poślizgowego śniegu, a teraz jest już stabilne podłoże. Wiosna jednak powoli wkracza, tylko nie chce się rzucać w oczy. Skromna taka się zrobiła...
Doszliśmy do miejsca, w którym strumień przecina szlak. Chłopcy, którzy zawsze darli do przodu na czele, zostali z tyłu i w dodatku stwierdzili, że wcale im się nie chce iść na górę. Codzienne, wielogodzinne siedzenie przy komputerach ewidentnie odebrało im chęci do jakichkolwiek działań. :(
To tu spotkaliśmy się ze zbiegającym z gór panem Janem. On już był na szczycie i teraz wracał. W dodatku to było jego 81 wejście w tym roku... My, z naszymi comiesięcznymi wyprawami, wypadamy przy takich osiągnięciach bardzo słabo.
Za strumieniem zaczynają się stromizny.
Jak się pokona dwie, to nagrodą jest postój w budce wyznaczającej granicę parku narodowego.
A dalej wcale nie jest łatwiej. W dodatku idzie się po kamiennych schodach.
Pierwszy śnieg na szlaku był jeszcze w lesie.
Nie było tego śniegu dużo, ale zazwyczaj na tej wysokości już na początku maja cała pokrywa zimowa była wytopiona.
Weszliśmy w kosodrzewinę. Tu śniegu na sporym odcinku nie było w ogóle. Szło się bardzo, bardzo przyjemnie. Temperatura była taka w sam raz - ani się człowiek nie pocił, ani mu zimno nie było. Wiatr powiewał delikatnie i rzec można, był przyjemny, a nie destrukcyjny.
Widoki były nieco przymglone, ale były, co ostatnio jest sukcesem, bo niebo najczęściej szczelnie zasłania siebie i pobliskie okolice czarnymi chmurami.
Im wyżej, śniegu było coraz więcej.
Krzyś, jak zawsze, kiedy jest na tym szlaku, odwiedził miejsce upamiętniające zamarzniętych turystów. Tyle razy już słyszał ich historię, a i tak, zawsze, kiedy tu idziemy, domaga się powtórki.
Dochodziliśmy do największego śnieżnego kotła na trasie i do ruin schroniska.
Obowiązkowa fotka na murach i można iść do góry, po śniegu.
Pokonanie lodowej góry nie było takie trudne, bo nasi poprzednicy dobrze przedeptali trasę. Śnieg był ubity, nie zapadaliśmy się w nim. Dzięki temu nawet Krzychowi udało się przejść bez zamoczenia butów w środku.
W tej okolicy są miejscówki wiosennych kwiatów górskich - sasanek i urdzików karpackich. Ponieważ nie było ich widać, zeszłam nawet ze szlaku, żeby sprawdzić, czy na pewno nie zdecydowały się na rośniecie. Niestety, nie było ani śladu. Trzeba będzie na nie poczekać jeszcze z miesiąc pewnie.
Jeszcze trochę śniegu. Mam nadzieję, że w czerwcu już go tu nie będzie.
Na ostatnim podejściu przed szczytem Krzyś dostał skrzydeł. Chyba z radości, ze nie wieje tak, jak ostatnio. Przed wyjściem dopytywał, czy nie będzie wiało; miał wyraźnego cykora przed wiatrem, który nim poprzednio pomiatał po skałach i kamieniach.
Krzychu biegł, reszta szła spokojnie, zakładając po drodze kurtki, bo chociaż nie wiało bardzo, to jednak trochę wiało i zrobiło się znacznie chłodniej na szczycie.
Krzyś pierwszy osiągnął cel.
Reszta ekipy dochodziła.
A teraz już wszyscy na górze i obowiązkowe zdjęcie pamiątkowe.
Na szczycie byliśmy o godzinie dziesiątej; innych turystów dotarło niewielu i można było spokojnie porobić zdjęcia.
Słowacja skrywała się pod chmurami.
Na Babiej pojawia się niestety coraz więcej ozdób wątpliwej jakości. Nie wiem komu i czemu ma to służyć, ale zdecydowanie jestem przeciw ozdabianiu górskich szczytów krzyżami, świętymi obrazami i plastikowymi kwiatkami.
Dziewczynki i chłopcy skryli się za szczytowym murkiem i regenerowali siły za pomocą czekoladek, a ja sobie pofociłam jeszcze widoczki.
Z każdej strony widać było gromadzące się powoli chmurki.
Pojedzeni, napojeni, ruszyliśmy w dół.
Po śniegu zdecydowanie trudniej było przemieścić się w tę stronę niż od dołu do szczytu. Ale daliśmy radę. :)
Po drodze zaopatrzyliśmy się w najlepszą na świecie wodę wypływającą ze źródła na Babiej.
A na koniec Krzyś jeszcze znalazł kilka smardzów przy szlaku.
Do domu wróciliśmy na dwunastą, a dziesięć minut później zaczęło padać. I nie była to chwilowa zlewa, tylko regularny opad, który nieprzerwanie trwał do poniedziałkowego ranka. Udało nam się zatem załapać na bezdeszczowe cztery godziny, żeby zdobyć szczyt Babiej w maju. Sporo szczęścia mieliśmy.
Wspaniale ze udało wam się wejść i zejsc suchą stopą.Nawet sporo mozna było zobaczyć,widoki super,wioski w dole tez zobaczyłam .Czerwiec będzie słoneczny i kwiecisty,mam nadzieje.Chociaz teraz i lato nie przewidywalne. Pozdrowienia z Mazur
OdpowiedzUsuńW tym roku jakiekolwiek wyjście bez deszczu to już spory sukces.:) Oby ten czerwiec był taki, jak piszesz. Siódmego chłopaki jadą na Mazury, na łódkę.Przydałaby im się słoneczna pogoda. Pozdrawiam z Krakowa!
Usuń