Dobudzenie Michałka i Krzysia w niedzielny poranek nie było sprawą prostą, podobnie jak zagonienie ich do łóżek w sobotni wieczór. Moje wysiłki zostały w końcu nagrodzone otwarciem dwóch par dziecięcych oczek - wstęp do wyjazdu został uczyniony. Wyjście z pościeli przebiegło już bardzo sprawnie, ale cóż z tego - przecież trzeba się było jeszcze pobawić nowymi zabawkami. Ja powtarzałam:"Wychodzimy!", a chłopaki:"Jeszcze pięć minut!" W końcu musiałam na nich huknąć, żeby zostawili robota, założyli buty i wyszli. Ufff... Można jechać.
Samochód był wypakowany wakacyjnymi akcesoriami - przede wszystkim pustymi słoikami na grzyby, które będziemy zbierać w lecie. Trzeba było jechać ostrożnie, żeby nie porozbijać tego wszystkiego, bo byłaby to niepowetowana strata. Chciałam najpierw jechać do bacówki, do której od strony Krakowa odbija się wcześniej niż do naszych lipnickich gospodarzy. Zaparkowaliśmy słoikowozem na skraju polnej drogi i ruszyliśmy w kierunku bacówki. Krzychu, zaraz na wstępie, wpakował się na koźlarzowe miejscówki i przystąpił do intensywnych poszukiwań - zaglądał pod drzewa, rozgarniał trawę i marudził, że nic mu nie urosło na "jego" miejscach. Michałek pocieszał go, że są tam ładne patyki, a to równie cenne, a nawet cenniejsze od grzybów, a ja pocieszałam, że dalej może będą rosły poćce (borowiki ceglastopore).
Wzdłuż drogi, którą szliśmy leży mnóstwo wyciętych, przygotowanych do wywiezienia, drzew. Chłopcy, jak zawsze, skorzystali z możliwości połażenia po pniach. Na końcu tego ciągu drzewnego czekała na nich niespodzianka - porzucone w lesie, kolorowe baloniki, którymi trzeba się było zaopiekować. Trzy baloniki poszły dalej z nami.
Dobrze nasłoneczniona miejscówka borowików ceglastoporych została dokładnie przywalona ściętymi drzewami. Zaglądaliśmy co prawda pod leżące pnie, ale niewiele było widać.
Wycięty las odsłonił widok na słowackie Tatry i Jezioro Orawskie.
Weszliśmy na Marysią Polanę, która jest wielkim bacówkowym pastwiskiem. Stado krów i jeden koń chroniły się przed słońcem i muchami w cieniu drzew. Koniś ładnie pozował, więc przelazłam przez ogrodzenie i zrobiłam mu sesję zdjęciową.:)
Za polaną jest dalsza część lasu, a w nim mnóstwo kałuż zasilanych nie tylko deszczem, ale i wodami podziemnymi. Oprócz tysięcy kijanek, było w nich kilkadziesiąt traszek. Kałużowe życie poddaliśmy wnikliwym obserwacjom. Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek było na Orawie tyle traszek, co w tym roku.
Wzdłuż leśnej, mokrej drogi zakwitły urocze storczyki, które moja babcia nazywała kukułkami.
Szłam pierwsza. Maszerowałam do kolejnego punktu poćkowego. Kiedy do "właściwego" miejsca miałam parę kroków, poderwał mnie wrzask Krzysia - znalazł grzybka w trawie, na którą ja nawet nie spojrzałam, bo szłam przed siebie, do trawy parę metrów dalej...
W miejscu, w którym Krzyś znalazł pierwszego w tym dniu ceglasia, grzybki nie wyrastały; były tam, gdzie ja patrzyłam. A tu taki psikus zrobił pociuś i zamiast w moje, wpadł w Krzysiowe łapki. Dla wielkiej radości Krzysia warto było przegapić tego pięknisia.
Kiedy ja uwieczniałam Krzychowe znalezisko, Michałek wytropił nieopodal drugą sztukę.
Później sam pozował z obydwoma grzybkami, bo Krzyś już pognał w las na poszukiwania następnych borowików.
Były jeszcze dwa, ale nie nadawały się już do zabrania, bo wcześniej skutecznie zajęły się nimi robaczki.
Zamiast iść prosto na bacówkę, wyciągnęłam jeszcze chłopców na skraj słowackiego lasu znajdującego się "za bacówką", patrząc oczywiście od strony, z której przyszliśmy.
Przeszukaliśmy nasłoneczniony skraj lasu, ale nic nie znaleźliśmy, chociaż miejsce wyglądało wręcz idealnie dla pierwszych poćków. To tam w czerwcu ubiegłego roku nakosiłam prawie pełny koszyk ceglastoporych, w których prawdziwość nie mogło uwierzyć parę osób.
Nie mogłam uwierzyć, że ich nie ma, więc zarządziłam przerwę śniadaniową dla chłopaków, dałam im kanapki, a sama poszłam jeszcze kawałek, żeby dokładniej spenetrować okolicę. nie na wiele się to zdało niestety - tam też nic nie było.
Zawróciliśmy w stronę bacówki. Baloniki wylądowały w pustym prawie koszyku, dzięki czemu chłopcy mieli wolne ręce na przywitanie z Reksiem, który wybiegł na nasze spotkanie.
Reksio jest największym przyjacielem wszystkich gości odwiedzających bacówkę i poddaje się wszystkim możliwym pieszczotom i zabawom wymyślanym przez dzieci.
Tym razem Krzyś wymyślił, że przystroi pieska zielonymi listkami. Reksio siedział nieruchomo, żeby nie zrzucić misternej ozdoby, jaka powstawała na jego głowie i grzbiecie. Dopiero przyjazd samochodu spowodował poderwanie się na łapki i strząśnięcie zielonego stroju.:)
Krzysia rozrywała energia (trzy kilometry spaceru to dla niego w sam raz lekka rozgrzewka), a do niej dołączyła wyjątkowa w tym dniu pomysłowość.
Po wypiciu pysznej żętycy na buzi Krzysia wyrosły piękne białe wąsy. Zazwyczaj ten fakt był kwitowany śmiechem i wąsy znikały w wyniku oblizywania. Tym razem Krzyś posunął się dalej - stwierdził bowiem, że nie chce mieć siwych wąsów, jak jakiś dziadek.
W związku z tym wpakował buzię do rozkopanej kretówki i w momencie miał wąsy jak dojrzały facet. Był z siebie i swojego pomysłu zachwycony i domagał się uwiecznienia swoich dokonań. Chwilę później doskonale się bawił uciekając przede mną i chusteczką.
W końcu dopadłam go w momencie, kiedy pochylił się nad dostrzeżoną w trawie biedronką. Trochę ziemi zmieszanej z żętycą udało mi się z Krzysiowej buźki zetrzeć, resztę zlizał, stwierdzając, że jedzenie piasku jest doskonałym posiłkiem. Później zajął się biedroneczką, która nie chciała się wytresować i wykonywać poleceń.
Z bacówki pojechaliśmy do naszego lipnickiego letniska, żeby wypakować przywiezione słoiki i parę innych rzeczy. Po rozładunku chłopcy zawyli, że już nie chcą iść do lasu na Babiej, tylko chcą zostać na "swoim" podwórku i pobawić się. Z pomocą przyszła mi nieoceniona Asia, która zgodziła się dopilnować chłopców. Pod Babią pojechałam w związku z tym sama.
Zabrałam mały koszyczek, bardziej pro forma, niż z nadzieją na zbiory; grzybowy nóż został w koszyku zapełnionym oscypkami i dwoma poćkami spod bacówki. Nie liczyłam na jakikolwiek pozysk, bo las na zboczach Babiej jest zdecydowanie zimniejszy niż w pobliżu bacówki, czy w Orawce, gdzie buszowałam w ostatnią środę.
Tymczasem Babia okazała się dla mnie łaskawa. Po raz pierwszy w tym roku znalazłam borowiki ceglastopore rosnące gromadnie. I po raz pierwszy usadowiły się nie na obrzeżach, lecz w środku lasu.
Nie było ich bardzo dużo, ale jak na pierwszy raz w tym miejscu, ich ilość w pełni mnie zadowoliła.
Dla większości z nich nie byłam pierwszym stworem, który zechciał ich popróbować - przede mną dopadły je rozmaite leśne stworzonka, które uszczknęły swoją działkę z grzybków.
Dla niektórych wręcz nie miały litości. Nie pomyślały też, że mnie przydałoby się trochę więcej, niż to, co raczyły pozostawić.;)
Z drugiej strony zostało coś dla mnie i malutki pociuś wyglądał nieco bardziej wyjściowo.
Ceglasie pokazały się tylko w kilku niżej połozonych punktach na Babiej. Wyżej nie było po nich śladu. Poszłam jednak nieco dalej, żeby sprawdzić miejscówki koronic ozdobnych. Mogłyby już być o tej porze. Co prawda nie nadają się do zapełnienia koszyka, ale są niezwykle rzadkie i wyjątkowo urocze. Na razie jednak siedzą jeszcze spokojnie pod ziemią.
Na ich miejscówkach znalazłam tylko malutkie grzybówki i ...
...zwłoki smardza, który w realu wygladał nieco lepiej, niż na zdjęciu.
Pod Babią zaczynają kwitnąć storczyki, jednak do etapu rozkwitu tych z okolic bacówki, trochę im brakuje.
Wróciłam na podwórku i rozpoczęłam proces zaganiania Michałka i Krzysia do samochodu. Po południu zapowiadane były burze i chciałam dojechać do Krakowa, zanim rozpęta się zawierucha. Udało nam się - chociaż czarne niebo i groźne pomruki towarzyszyły nam od połowy drogi, dojechaliśmy do domu w momencie, kiedy zaatakowała naprawdę solidna ulewa. Strugami deszczu zawiewało prosto w moje, pięknie wymyte okna.:( Nakarmiłam chłopaków, którzy w drodze powrotnej zdążyli solidnie zgłodnieć i spokojnie zabrałam się za obróbkę naszego skromnego pozysku. Może w następną niedzielę Orawa obdaruje nas większym bogactwem.
Jaki wspaniały spacer miałam z wami.Cudowny zielony las,grzybki grubaski takie śliczne wow.Konik tak pięknie pozował a i krówka tez niczego sobie.Kwiatuszki takie kolorowe,chyba widać wśród nich niebieskie chaberki,nie jestem pewna.Po prostu cudownie,cudownie.Ściskam was mocno i zazdroszczę takich widoków.
OdpowiedzUsuńTen spacer to już taka namiastka wakacji. Po zabawie na podwórku chłopcy najchętniej zostaliby już w Lipnicy na lato.:) Pozdrawiamy Ewo gorąco, a widoki Orawskie i nie tylko będę sukcesywnie podrzucać.:)
Usuń