Być na Ponidziu, w królestwie Zibiego i nie znaleźć grzybków, to byłoby tak samo jak być w Krakowie i smoka wawelskiego nie odwiedzić albo Wawelu nie zobaczyć. Chociaż głównym celem mojej wycieczki do Buska były rezerwaty miłkowe i uwiecznienie kwitnących miłków wiosennych, to wizyta nie byłaby w pełni zaliczona, gdyby Zibi nie zabrał mnie na swoje prywatne uprawy grzybowe. Co prawda twierdził, że nie wie, czy coś tam rośnie, ale dla mnie oczywistym było, że muszą być. Jeszcze nie zdarzyło mi się wyjechać z Buska bez grzybów zapisanych na karcie i wpakowanych do koszyków.
Pojechaliśmy do starych sadów, zarośniętych solidnie krzakami tarniny. Widać było, ze żaden człowiek już od wielu lat nie pielęgnował owocowych drzewek, które coraz słabiej radzą sobie w gąszczu rozrastających się kolczastych krzaczorów. To w tym miejscu Zibi znalazł kilka dni wcześniej trzy smardzówki czeskie.
Poszliśmy najpierw sprawdzić jak się mają te, które już zostały znalezione. Jedynym śladem po nich był fragment trzonu. Albo całkiem uschły i rozsypały się w proch, albo zostały pożarte przez drapieżne ślimaki czy inne stwory spragnione grzybowego smaku.
Na podstawie braku grzybków w miejscu, w którym wcześniej były, Zibi stwierdził, że pewnie w innych miejscach też nic nie będzie. Ale przecież trzeba to było sprawdzić, żeby mieć pewność. Wbiliśmy się między kolczaste krzaki i wypatrywaliśmy pofałdowanych łebków. Zibi przy tym roztaczał przede mną wizje wspomnieniowe, kiedy to tylko podjeżdżał samochodem, a w krzakach stało tysiące wyrośniętych i doskonale widocznych smardzówek czeskich i mitrówek półwolnych. Uwielbiam te widoki, które Zibi potrafi malować słowem piękniej niż ktokolwiek inny na świecie.
Podłoże trzeszczało przy każdym kroku. W tym miejscu doskonale widać było jak jest okropnie sucho. I jak w takich warunkach miałyby wyrosnąć setki czy tysiące? Jedną jednak wypatrzyłam. Nie miała jeszcze wyrośniętego trzonu, a już była podsuszona, bez szans na dalszy wzrost.
Trochę dalej trafiliśmy na większe skupisko smardzówek. Te już wystrzeliły nad poziom podłoża na długich trzonach i były dobrze widoczne. Na ich mizerny wygląd wpłynęła susza - były drobniutkie i miały mocno podsuszone główki.
Na pniu dzikiego bzu jakiś czas temu wyrosło kilka uszaków. Uschły tak całkowicie, ze spokojnie można je było od razu, prosto z krzaka, wrzucić do słoja z suszonymi uszakami.
Na wapiennym podłożu w rezerwacie Przęślin chciałam znaleźć rzadko spotykane grzybki - przewrotki, ale chyba zostały porwane przez wiatr, jeśli w ogóle tam były. Wiało tak solidnie, ze gwiazdosze zostały wyrwane z podłoża i były niesione podmuchami. Jednego z nich Zibi pochwycił w locie. Musiałam znaleźć w miarę osłonięte miejsce, żeby zrobić im fotki zanim kolejny powiew je porwie.
Oprócz gwiazdoszy, w Przęślinie znalazłam jeszcze berłóweczki. Część z nich leżała na ziemi. I to już ostatnie grzybowe znalezisko z tego wyjazdu na Ponidzie. Za wiele tego nie było, ale i tak cieszy.:)
Marnie to wszystko wygląda.Brak deszczu może znowu popsuć wzrost roślin i grzybów.Miejmy tylko nadzieję że nie będzie jak w zeszłym roku.Susza mam nadzieje się nie powtórzy
OdpowiedzUsuńNastępnego dnia zaczęło padać. Szkoda tylko, że deszcz ze śniegiem i temperatura w pobliżu zera.:(
Usuń