Od ponad dziesięciu lat, po ostatnie w sezonie jesiennym czubajki, jeżdżę do Puszczy Niepołomickiej, więc doświadczenie w puszczańskim czubajkowaniu mam, rzec można, wieloletnie. Najpierw to były wyprawy samotne, później dołączył do nich Pawełek, Michaś i Krzyś. Niezmiennie przez te wszystkie lata po wyprawie do puszczy można się było najeść do syta ostatnich w danym roku kotletów ze świeżych czubajek, głównie gwiaździstych i czerwieniejących, ale trafiały się również i kanie. Rosły tam nawet wtedy, kiedy w innych lasach w pobliżu Krakowa, można było liczyć jedynie na grzyby zimowe - boczniaki, płomiennice i uszaki. Często zdarzało się, że zbieraliśmy czubajki po mocnych przymrozkach, a nawet spod cienkiej warstewki śniegu.
Tym razem Puszcza się nie spisała tak, jak przewidywałam. To pewnie w akcie zemsty za to, że dawno jej nie odwiedziliśmy. Ciągle było więcej planów i lasów niż czasu i możliwości, więc wyjazd na czubajki był odkładany i odkładany na bliżej nieokreśloną przyszłość, a tydzień temu, kiedy mieliśmy właśnie tam uderzyć, wiało i lało, więc znowu wyprawa została odroczona. I w kocu się na nas najwidoczniej puszcza zeźliła, bo pochowała swoje skarby tak dokładnie, że przez długi czas myślałam, że wrócimy do domu z jednym grzybem w koszyku.
Pogoda była cudna od rana, więc chłopaków nie trzeba było poganiać do wyjścia. W ramach PEWNOŚCI, że czubajek będzie dużo, a nawet bardzo dużo (bo przecież tegoroczna jesień jest wyjątkowo obfita w grzyby), spakowałam do bagażnika dwa koszyki i ruszyliśmy. Na miejscu Michaś z Krzychem wyprysnęli z samochodu do lasu i zaraz Krzyś zaczął wołać, żeby przejść przez bagienko i najpierw iść na skraj lasu, bo tam zawsze rosło najwięcej. Przeczłapaliśmy zatem przez bagienny rów korzystając z wydeptanego przez dziki traktu i zaczęliśmy poszukiwania w tym, zawsze najobfitszym miejscu. Chodzimy, patrzymy, ja przecieram okulary, a tu nie ma NIC. Moje pewność na pozysk zderzyła się z brutalną rzeczywistością. Kiedy zobaczyłam z daleka białe coś, pognałam tak szybko, ze nawet Krzyś został w tyle. Okazało się, że to leśna pieczarka tak mnie przyspieszyła. Zapakowałam ją do koszyka, w którym przez długi, długi czas pozostawała samotna.
Przekroczyliśmy z powrotem bagienko i kontynuowaliśmy poszukiwania idąc w głąb lasu. Nadzieja jeszcze mnie nie opuściła zupełnie, stwierdziłam bowiem, że skoro nie wyrosły na skraju lasu, to może będą dalej od brzegu. W oczy rzucały się jedynie ogromne, jak na ten gatunek, owocniki trzęsaków pomarańczowożółtych. Czubajek nadal nie było.
Za to w wielu miejscach wyrosły kisielnice trzoneczkowate. Podobnie jak w przypadku trzęsaków, ich owocniki były nadzwyczaj dorodne.
Zazwyczaj w okresie, kiedy las zasiedlają grzybowe galaretki, najczęściej i najliczniej spotykanym gatunkiem jest kisielnica kędzierzawa, a tym razem udało mi się wypatrzeć raptem jedną kędzierzawą i to w dodatku małą i marniutką. Natomiast kisielnica trzoneczkowata, która jest zdecydowanie rzadsza od wspomnianej krewniaczki, wyrosła w ilościach hurtowych.
Oglądałam sobie te grzybki, które udało mi się wytropić, a nadzieja na czubajki znikała. Chłopcy już zupełnie zrezygnowali z wpatrywania się w ściółkę. Pawełek patrzył na jesienne okoliczności przyrody i filmował, a Michaś z Krzysiem szaleli na leśnym placu zabaw.
Stwierdziłam, że no cóż... Trudno. Nie nazbieramy grzybów, ale spacer będziemy mieć cudowny. Podążałam za chłopakami łażącymi po powalonych drzewach i skupiłam się na wypatrywaniu nadrzewniaków, na które nie zwraca się tak bardzo uwagi, kiedy wzrok przeszukuje ściółkę.
Chłopcy bawili się doskonale.
Na zmurszałych pniach życie grzybowe kwitło. Najwięcej, oprócz martwych żółciaków siarkowych, było rozszczepek pospolitych.
Nie brakowało też śluzowców, głównie rulików nadrzewnych.
Do mniejszych śluzowców przydałaby mi się już lupa. Te zobaczyłam dokładniej dopiero na zdjęciu - miały 1 - 2 milimetry wzrostu i wypatrzył je Krzyś. Moim aparatem większego zbliżenia nie da się zrobić, ale i tak na zdjęciu widać je zdecydowanie lepiej niż w realu.
Zmurszałe pnie to nie tylko siedlisko grzybów, ale i schronienie dla owadów. W jednym miejscu widzieliśmy kilkanaście chrząszczy, które szukały sobie miejsca na zimowy sen. Część z nich była już prawie zupełnie zakopana w spróchniałe drewno, inne dopiero rozgrzebywały odnóżami podłoże, żeby zakopać się w bezpiecznym miejscu umożliwiającym przetrwanie śniegów i mrozów. Dłuższą chwilę obserwowaliśmy gramolące się powoli, ale skutecznie owady.
Na kolejnych pniach rosły tysiace dojrzałych purchawek gruszkowatych. To najwspanialsze grzyby do purchania. Chłopcy uwielbiają rozpylać purchawkowe zarodniki, więc ochoczo przystąpili do działania.
Po chwili skryli się za zarodnikową zasłoną. Michałek obliczał ile purchawek wyrośnie w przyszłym roku dzięki rozsiewaniu ich zarodników, Pawełek filmował rozsiew, a Krzyś skoncentrował się na jak najwydajniejszej pracy.:)
Kolejne leżące na ziemi drzewa były na tyle wysokie, że można było trenować na nich skoki.
A po zeskoku obowiązkowe tarzanie w ściółce, na której z pewnością zostało również trochę purchawkowych zarodników, którymi Krzyś był obsypany od stóp do głów albo na odwrót - od głowy do końca gumowców.
A na pniach leżących obok drzewa - skoczni kwitło grzybowe życie. Zasiedliły je całe stada galaretnicy mięsistej. Jak te mikrusy podrosną, kilka pni będzie dosłownie pokrytych owocnikami tego kolorowego grzybka.
Trafiły się też stare, rozsypujące się już egzemplarze lejkówki szarawej (gąsówki mglistej). Gdyby były młodsze , to na panującym bezgrzybiu wpakowałabym je do koszyka.
Ja już obeszłam najbliższą okolicę, a Michałek z Krzychem wcale nie mieli jeszcze dość skoków. Do opuszczenia tego miejsca namówiłam ich dopiero obietnica, ze dalej też na pewno będzie jakieś skoczne drzewo, przy którym się zatrzymamy.
Obietnica spełniła się bardzo szybko. To już była konkretna wysokość. Krzychu wykonywał akrobatyczne skoki, a Michałek nie mógł się zdecydować i nie skoczył z tego korzenia. Przyznał, że się boi i że Krzyś jest lepszym "hardkorem" od niego. Po tych słowach starszego brata, Krzychu momentalnie urósł co najmniej o dziesięć centymetrów.;)
Poszliśmy dalej. Ostatnimi grzybkami przed bagienkiem były przepiękne grzybówki obrastające cały długi pień leżącego na ziemi drzewa.
Wyszliśmy na leśną drogę, żeby przejść nią przez dosć rozległy bagnisty teren.
Bagno zostało za nami. Zaczął się znowu suchy, piękny las.
Zaproponowałam, żebyśmy weszli znowu między drzewa, ale chłopcy woleli zostać na leśnym dukcie. Wymyślili, że pójdą przed siebie aż do końca lasu. Nie protestowałam, bo to oznaczało jeszcze dość długi spacer.:)
Zostawiłam chłopaków na drodze i poszłam w las, kierując się w tą samą stronę, co moja menażeria idąca wygodną aleją.
I właśnie tam zobaczyłam ją z daleka - pierwszą czubajkę puszczańską. Ponieważ z perspektywy kilkunastu metrów nie miałam pewności co tak naprawdę znalazłam, więc dopiero po potwierdzeniu przypuszczeń udarłam się do chłopaków, że mam, że znalazłam to, czego szukałam. Bardzo rzadko krzyczę w lesie, ale to była sytuacja wyjątkowa - to znalezisko ucieszyło mnie tak jak pierwszy smardz na wiosnę czy pierwszy borowik. Miałam w koszyku już dwa grzybki - pieczarkę i czubajkę.
Wyszłam na chwilę na drogę, żeby pokazać chłopakom swoje znalezisko. Stali przy flecie Gargantuara, jak nazwali drzewo z misternie wykutymi dziuplami.
Doszliśmy do końca lasu. Cel wycieczki został osiągnięty. Pawełek zasiadł na słupku numer 450, Michaś strugał patyczek, Krzyś chłonął las całym ciałem, a ja wyszłam na łąkę, żeby zobaczyć, czy tam coś ciekawego nie urosło i tworzyłam plan minimum - skoro idąc w tę stronę znalazłam dwa grzybki koszykowe, to wracając też muszę znaleźć przynajmniej dwa. Wtedy będziemy mieć po jednej sztuce na głowę, więc każdy będzie mógł zjeść po jednym ostatnim grzybku z puszczy.
Wracaliśmy. Chłopcy szli drogą, a ja buszowałam po lesie raz z jednej, raz z drugiej strony. Plan minimum wykonałam z nadwyżką - znalazłam jeszcze dwie czubajki czerwieniejące i dwie gwiaździste. Tym samym miałam w koszyku sześć grzybów! Tym razem trzeba się było zadowolić taką ilością.
Wspaniały spacer,szaleństwo chłopaków,jak oni maja wyjątkowo z taka mamą,nie wszyscy pozwalają na takie dokazywanie,rewelacja.Zdziwiły mnie te ogromne,wielkie powalone drzewa.Coraz częściej mamy te straszne wichury,kiedyś aż takich nie było i lasy były czyste,teraz trudno w niektórych przejść tyle gałęzi i drzew powalonych.Chyba najmniejsze grzybobranie w tym roku no ale cóż listopad już.Pozdrawiam serdecznie całą czwórkę
OdpowiedzUsuńWiększość tych powalonych drzew leży tam od lat - jak to w puszczy. Ale dużo nowych drzew padło również. Jak tak często przechodzą wichury to nawet przy dobrych chęciach trudno byłoby posprzątać wszystkie szkody. Nawet na moim osiedlu w kilku miejscach leżą drzewa, które strażacy ściągnęli z chodników i zostawili na trawnikach. Czekają aż przyjdzie czas na ich wywożenie.
UsuńNie zawsze można mieć pełne kosze. A spacer był cudny. Pozdrawiam i ściskam cieplutko z ciemnego Krakowa.
Dzień dobry,
OdpowiedzUsuńOwad z rodzaju Carabus (Biegacz). Myślę, że Biegacz granulowany (Carabus granulatus), ale głowy sobie obciąć nie dam, bo brak mu miedzianego błysku na pokrywach, ale to może być wada fotografii. Odnośnie grzybów, to w sobotę (4.11.2017 r.)spacer zakończony 20 podgrzybkami (tutaj "czarne łebki"), kilkunastoma gąskami ziemistymi i 4 kurkami. Kurki o tej porze roku... szok! Pozdrawiam serdecznie, Inka
Witaj!
UsuńDzięki za informacje o biegaczu! Było ich tam sporo w jednym miejscu.
Miałaś piękny sobotni zbiór.:) Tegoroczne kurki zupełnie się zimy nie boją. I oby jak najdłużej.:)
Pozdrawiam serdecznie!
W poniedziałek byl wyjazd na Kujawy. Po drodze, przy drodze dwie czubajki kanie (tu sowy). Dziwny ten rok... Pozdrawiam z ... Krakowa :-) Inka
UsuńNie mam nic przeciw takiej dziwności tego roku.:) Niech sobie rosną aż do wiosny.:)
UsuńŚlę również krakowskie pozdrowienia.:) Mieszkasz w Krakowie?
Nie mieszkam w Krakowie. Jestem tu sluzbowo. Chcialam sobie troche pozartowac :) Inka
UsuńTo miłego pobytu w Krakowie!:)
Usuń