Na kilka dni porzuciliśmy Orawę i w piątek zameldowaliśmy się w rozgrzanym do granic przytomności Krakowie. Z biegu rzuciłam się do załatwiania stu tysięcy różności, z których najważniejszą był zakup kolejnego karabinu dla Krzysia - obiecanego przez tatę prezentu imieninowego. Dobrze, że wieczorem przyszedł deszcz i ochłodzenie, o po tym ganianiu po mieście, kolejnych praniach i sprzątaniu miałam wrażenie, że maszyneria mi się przegrzewa. Wieczorem jeszcze tylko odmoczyłam chłopaków, bo po dwóch tygodniach mycia w podwórkowym basenie zdecydowanie zmienili zabarwienie skóry i mogłam sama oddać się kąpieli. A później już miałam tak dość wszystkiego, że nawet nie bardzo miałam ochotę oglądać nowy aparat, który czekał na mnie w domu... Sobota była równie intensywna, ale w niedzielę zrobiłam sobie i chłopakom dzień rekreacyjny, bez pośpiechu i z dużą ilością przyjemności. Pawełek zdecydował, że z nami nie pójdzie, bo popracuje, żeby spokojnie przedłużyć sobie kolejny weekend.
Najpierw pojechaliśmy do naszych koni. Michaś, który kończył po drodze czytanie przedostatniej książki wypożyczonej w piątek z biblioteki, nawet nie przywitał się z kucorami, bo wysiadł z samochodu z oczami wbitymi w książkę i przebywał w innym świecie. Krzyś dał konikom po smakołyku i oddał się zabawie.
A koniska wakacjują się w najlepsze. Żółty i Feliks oddają się całymi swoimi kucykowymi duszami jedzeniu i są przeszczęśliwe, że nikt nic od nich nie chce.:)
Emerytowany Ramzes wyjątkowo dobrze się czuje jak na panujące upały. Obawiałam się, że przy tych wysokich temperaturach będzie konieczne wspomaganie go lekami, ale okazało się, że, jak na razie, świetnie sobie radzi bez lekarstw.
A Latona czekała niecierpliwie przebierając nóżkami, żeby iść, iść i iść. Zdecydowanie jej najbardziej brakuje mojej obecności. I ona jedyna spośród całej czwórki okazuje końską radość, kiedy przyjeżdżam po dłuższej przerwie - łasi się, ociera, przytula. I to niezależnie od zasobności kieszeni ze smakołykami.
Poszłyśmy na spokojny spacerek po ścierniskach i polach. Latona bardzo chciała pobiegać, ale po trzech tygodniach lenistwa nie można jej było na to pozwolić. Będziemy się po wakacjach spokojnie wdrażać do regularnych treningów.
Kiedy wróciłam z Latoną ze spaceru, Michałek czytał już ostatnią, piątą książkę, a Krzyś biegał z patykiem o stajennym podwórku. Pomiziałam jeszcze koniska i zarządziłam rozpoczęcie drugiego etapu niedzielnych atrakcji. Już przed wyjazdem z Lipnicy kalkulowałam jak to zrobić, żeby w czasie tych kilku krakowskich dni wygospodarować chwilę na wypad do "szmaciakowego lasu". Przez wyjazdy na całe wakacje docieram tam dopiero jesienią, a teraz była okazja na letnią penetrację. Nie ukrywam, że liczyłam na pokaźne zbiory i zapakowałam do bagażnika dwa duże kosze. Możecie się śmiać, ale tam już bywało tyle siedzuni, że i cztery koszyki można było zapełnić.W kieszeni miałam stary, zreanimowany aparat, którym robiłam zdjęcia końskie, a do plecaka włożyłam nowy sprzęt, ładnie opakowany w nowe etui. Wyjście do lasu, oprócz pozysku miało być też testem aparatu.:)
Michał wsiadł do samochodu nadal trzymając nos w książce i kiedy dojechaliśmy do lasu, nawet się nie zorientował, że jesteśmy na miejscu i pora wysiadać. Musiałam na niego huknąć, żeby wrócił do rzeczywistości. Krzyś za to, po dwudniowej przerwie od lasu, wpadł między drzewa jak dzik. Też mu się wydawało, podobnie, jak mnie, że za moment napełnimy dwa kosze.
Tymczasem na zboczu "szmaciakowym" nie było ani jednego owocnika. Ponadto, na miejscach po wyciętych sosnach wyrosły maliny, cierniste krzewy i trawa, więc chodzenie po tym terenie nie było najwygodniejsze, zwłaszcza, ze w krzakach leżało jeszcze pełno porzuconych przez drwali gałęzi. Nie wiem, czy w ogóle będą tam jeszcze rosły siedzunie, bo środowisko od ubiegłego roku zmieniło się zupełnie. Widać przy tym było, że w lesie panowała susza, którą nieco pomoczył piątkowo - sobotni deszcz. Na tym pierwszym kawałku lasu zlokalizowaliśmy tylko dwa mizerne goryczaki. Siedzuń trafił się znacznie później, w zupełnie innym miejscu. Był jednak taki, że nie wiadomo było, co z nim zrobić - trzycentymetrowy, obsuszony i rachityczny. Zrobiłam przede wszystkim zdjęcie. a właśnie! Zdjęcia! Testowałam nowy aparat. Modeli za wiele nie było, więc wykorzystałam nadrzewniaki. Fotki z nowego sprzętu zdecydowanie mnie nie zachwyciły, ale już mniej więcej wiem nad czym muszę popracować, żeby były lepsze.
Przebolałam z trudem brak siedzuni sosnowych i oznajmiłam chłopakom, że skoro ich nie ma, to napełnimy koszyki lejkowcami, bo będą na pewno.
I faktycznie były, ale już zdecydowanie po okresie swojej świetności. nie nadawały się do zbioru, a nad ich martwymi owocnikami krążyły stada muszek.
Po zwiedzeniu dwóch miejscówek lejkowcowych już zupełnie straciłam nadzieję na nazbieranie czegokolwiek i nastawiłam się wyłącznie na miły spacer. Chłopcy biegali między drzewami, a ja oddałam się testowaniu apartu na grzybach nadrzewnych.
Najliczniej rosną wrośniaki - stare garbate i całkiem nowe różnobarwne.
Trafiła się też marniutka chropiatka, chyba lejkowata, której się lejki powyginały nieco w odwrotną stronę.:)
Zaskoczeniem był trzęsak pomarańczowożółty, który wyrastając w takich upalnych okolicznościach wykazał się prawdziwie grzybową desperacją.
A z jadalniaków, które włożyłam do koszyka, były kurki; całe kilka sztuk, dwa młode gołąbki zielonawe (starszych było sporo, ale wszystkie faszerowane robalami) i ten biedny siedzuń sosnowy, o którym już wspominałam. W domu okazało się, że połowa kurek również ma lokatorów, czemu nie dowierzał ani Krzyś, ani Pawełek. Po obróbce cały zbiór zmieścił się na łyżce.:(
Podsuszonych mleczajów smacznych nawet nie próbowaliśmy pozyskiwać, bo za tym gatunkiem nie przepada nikt z naszej rodziny.
Już w drodze powrotnej do aparatowego testu wykorzystałam przydrożne dzwonki.
Wykorzystywałam też oczywiście moich modeli i z tych zdjęć jestem bardziej zadowolona niż z fotek grzybowych. A chłopcy przybierali dziwne pozy i robili durne miny do zdjęć.
Jutro wracamy na Orawę, gdzie zostaniemy już do końca wakacji. Mam nadzieję, że tam popadało i sytuacja grzybowa będzie satysfakcjonująca.
Człowiek smuci się widząc lasy w tak marnej kondycji.Te upały i brak deszczu narobiły duzo szkód w całej Europie.To chyba najgorszy Twój zbiór,ale to nic, na pewno będzie lepiej. Życzę wam udanej drugiej części wakacji Dorotko,pozdrawiam serdecznie
OdpowiedzUsuńTak, to chyba najsłabszy tegoroczny zbiór. Aż mi się śmiać chce na wspomnienie dwóch dużych koszy w bagażniku. Dobrze, że u nas chociaż takich pożarów jak w Grecji nie było. Pozdrawiam wieczornie z Krakowa!
UsuńJa się obawiam że za 2 tygodnie Mazury powitają mnie suszą :-(
OdpowiedzUsuńMoże jeszcze popada nad Mazurami, czego Ci życzę z całego serducha.:)
UsuńDorotko ale masz przystojniaków ,chciala bym napisać ,że są śliczni ale ponoć o chłopcach się tak nie pisze ,że to określenie tylko dla dziewczynek-:)Przy tych suszach to się nie dziwię ,że grzybów brak.Konie cudne i zdjęcia też i nowym i starym podobają mi się .Te dzwoneczki -sama delikatność.Wreszcie popadało u nas o matko jak czekałam.Trawy na ogrodzie wypaliło słońce ale choć koszenia nie ma.Pozdrawiam i życzę fajnej reszty wakacji:)
OdpowiedzUsuńTeraz dziewczyny mówią o przystojnych chłopakach "ciasteczka". To mam dwa ciacha.:) Wróciliśmy wczoraj na wieś. Też po południu popadało; odświeżyło się na pewno, ale obawiam się, że dla grzybów to może być za mało. Pozdrawiamy ponownie spod Babiej.:)
Usuń