Od samego rana dzień był naładowany elektrycznością, która szukała ujścia różnymi drogami. Najpierw dopadła Michałka, który, tuż po przebudzeniu, okazał się nie być najgrzeczniejszym dzieckiem. Sam się wyładował, ale zdecydowanie podniósł moje ciśnienie (a byłam już po wypitej kawie) i zarządziłam karę. Równocześnie doszłam do wniosku, ze trzeba jak najszybciej ruszyć na jakiś spokojny spacerek, żeby nagromadzoną w atmosferze energię rozładować w lesie.
Wybraliśmy kawałek względnie płaskiego lasu u stóp Babiej Góry, w którym zbieraliśmy kiedyś borówki na pierogi, a nieco później szukaliśmy w nim ochłody w upalny dzień. Idziemy sobie zatem znaną trasą, Krzychu mówi, co będzie za kolejnym drzewem - jest dumny z siebie, że tak dobrze zna teren. Michaś natomiast usiłuje negocjować wymiar kary, jaką mu przydzieliłam i wymyśla coraz to nowsze argumenty na poparcie słuszności swojej tezy dotyczącej zbyt surowego potraktowania go przez mamowy wymiar sprawiedliwości.
W takich warunkach, kiedy dwójka ma coś do powiedzenia, powietrze klei się do człowieka niczym lep do muchy, szukanie grzybów jest nieco utrudnione - musiałyby się same wpakować przed oczy. Tak uczyniło kilka jadalnych gołąbków i dwie rodzinki kurek, które zasiedliły wolne przestrzenie zabranego na spacer koszyka. Doszliśmy do strumyka.
Zadałam, jak zwykle, sakramentalne pytanie, czy chcą się pobawić w wodzie. Michałek stwierdził, że tak, a Krzychu oświadczył, że idzie ze mną na drugą stronę szukać grzybków. Tu wyjaśnię - w tym miejscu chłopcy budują tamę za każdym razem, kiedy jesteśmy w tym lesie, a ja szukam samotnie grzybków na drugim brzegu, mając na oku bawiące się dzieci.
Nie byłam zachwycona pomysłem Krzysia, bo chciałam parę minut dychnąć od wyjątkowo w tym dniu męczącego towarzystwa moich kochanych dzieci. Ale skoro wyraża chęć szukania grzybków, nie można go hamować. Poszliśmy na drugą stronę, Michałek zabrał się za budowę tamy.
Idziemy sobie zatem z Krzychem po mchu porastającym brzeg strumyczka, słucham streszczenia bajki w wydaniu mojego młodszego syna i właściwie całkowicie wyłączyłam w mózgu funkcję szukania grzybów. Aż tu Krzychu rzuca się na kolana z okrzykiem: "Prawdziwek! Malutki dzidziuś!" Podążyłam za nim - rzeczywiście, w mchu tkwił maleńki szlachetniaczek. Obudziłam się momentalnie z zamyślenia i rozejrzałam się uważniej. Okazało się, że w pobliżu wyrosło jeszcze osiem malutkich owocników. Większość z nich była już naznaczona ślimaczymi zębiskami i nie miała szans na osiągnięcie większych rozmiarów.
Mimo intensywnych poszukiwań w paru jeszcze, obiecująco wyglądających miejscach, więcej borowików szlachetnych nie udało nam się zlokalizować. Do koszyka trafiły jeszcze tylko dwa poćki i na tym nasze babiogórskie grzyboszukanie zakończyliśmy.
Ponieważ las łagodzi obyczaje i tonuje emocje, uzgodniłam z Michałkiem, że jego kara ulega zawieszeniu na czas "do końca wakacyjnego pobytu w Lipnicy" i wszyscy wróciliśmy, zadowoleni z osiągniętych sukcesów, do domku. Oczywiście trzeba było jeszcze wytłumaczyć na czym polega zawieszenie wykonania kary i co Michałek musi robić (albo raczej czego nie robić), aby nie doszło do odwieszenia. Czas pokaże, czy mu się uda.:)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz