Rok 2018 rozpoczął się dokładnie takimi samymi grzybkami, jak się skończył 2017. Może już macie przesyt uszaków, ale ja się bardzo cieszę z ich obfitości, bo wiem, że po latach tłustych przychodzą lata chude, a wtedy, kiedy z trudem można pozyskać pojedyncze sztuki, zapasy okazują się bezcenne. Na sylwestrowy spacer nie zabrałam sobie koszyczka, bo nie liczyłam na obfity zbiór, ale po końcoworocznych doświadczeniach już byłam przezorniejsza i na spacer pierwszego stycznia zabrałam odpowiedni zasobnik.
W noworoczny poranek Pawełek obudził się rześki i gotów do działania. Sam zaproponował, żebyśmy jechali do Lasku Wolskiego na uszaki, bo na pewno będzie ich "nie do wyniesienia". Gorzej było z młodszą menażerią, która zarwała sporą część nocy na świętowanie nadejścia Nowego Roku i rano była mało aktywna. Pojawił się nawet krótkotrwały bunt na pokładzie, bo Michaś z Krzysiem stwierdzili, ze najchętniej to bawiliby się w domu, a przecież spacer był wczoraj. A za oknem świeciło słoneczko i wzywało do wymarszu... Pohamowałam się trochę z poganianiem chłopaków do wyjścia, chociaż bardzo, bardzo chciało mi się już wypruć. Pobawili się trochę w domu i już bez protestów zaczęli się zbierać do wyjścia, upewniając się jedynie, czy zrobiłam im kanapki wedle życzeń - dla Michałka z oliwkami, a dla Krzysia "plasterek" chleba bez niczego. Wiedząc już, że nie zginą z głodu i pragnienia, wpakowali się do samochodu i wreszcie, koło dziesiątej, ruszyliśmy w drogę do lasu.